Matka obliczyła sobie, że odsetki, jakie przez ten czas nagromadzą się na długoterminowym rachunku, w połączeniu z kapitałem pozwolą spłacić wszystkie długi rodziny, a dzięki temu, co zostanie, być może zdołam przez jakiś czas utrzymać się przy życiu
Moja matka pomyliła się – po raz pierwszy i zarazem ostatni w życiu.
Kilka notatek do szkicu o Bramie Niebios:
Błotniste ścieżki rozbiegające się we wszystkie strony od wież stacji, przypominające liszaje na grzbiecie trędowatego. Brązowe obłoki wiszące ciężko na zgniłym, zgrzebnym niebie. Skupisko bezkształtnych drewnianych budowli, które zaczęły gnić na długo przed ukończeniem, gapiących się pozbawionymi szyb oknami na takich samych jak one sąsiadów. Tubylcy, którzy rozmnażają się jak… jak ludzie – pozbawione wzroku kaleki, z płucami wypalonymi przez żrące powietrze, każdy otoczony licznym przychówkiem. Dzieci o potwornie zniszczonej, pokrytej wrzodami skórze i wiecznie załzawionych oczach, nie przystosowane do życia w trującej atmosferze, która zabije je, zanim dociągną do czterdziestki. Mają bezzębne uśmiechy i przetłuszczone włosy, w których aż roi się od wszy i krwiożerczych kleszczy. Dumni rodzice wprost promienieją zadowoleniem. Jest ich w sumie dwadzieścia milionów, stłoczonych w slumsach na wyspie mniejszej niż zachodni trawnik w posiadłości moich rodziców na Starej Ziemi, a nikt nie przeniesie się gdzie indziej, bo jedynie tu na całej planecie jest powietrze, które nie zabija od razu, tylko na raty. Tłoczą się jak szaleni w kręgu o promieniu sześćdziesięciu kilometrów, bo na takim właśnie obszarze daje się odczuć dobroczynne działanie Stacji Uzdatniania Atmosfery – to znaczy, dawało, dopóki generatory nie zaczęły odmawiać posłuszeństwa.
Brama Niebios. Mój nowy dom.
Matka nie wzięła pod uwagę możliwości, że wszystkie rachunki rodzin ze Starej Ziemi zostaną zamrożone, a następnie wykorzystane przez bujnie rozwijającą się gospodarkę Sieci. Nie pamiętała także, iż ludzie dlatego woleli korzystać ze statków z napędem Hawkinga, nawet jeśli oznaczało to konieczność oczekiwania w kolejce, że z taką podróżą nie wiązało się prawie żadne ryzyko, natomiast szansa, że podczas wieloletniej, głębokiej hibernacji na pokładzie jednostki poruszającej się z prędkością mniejszą od prędkości światła dojdzie do nieodwracalnego uszkodzenia mózgu, wynosiła aż jeden do sześciu. Ja jednak miałem szczęście. Kiedy ożywiono mnie na Bramie Niebios i natychmiast zagoniono do pracy przy kopaniu kanałów poza obszarem bezpiecznej strefy, doznałem zaledwie małego udaru. Pod względem fizycznym nie poniosłem żadnego uszczerbku, gdyż już wkrótce mogłem ponownie przystąpić do pracy, natomiast mój stan umysłowy pozostawiał wiele do życzenia.
Dostęp do lewej półkuli mózgu został zablokowany tak dokładnie, jakby była to część statku kosmicznego, która uległa rozhermetyzowaniu. Stalowe grodzie zatrzasnęły się z hukiem, pozostawiając ją na pastwę próżni. Nadal mogłem myśleć. Szybko odzyskałem władzę w prawej części ciała. Tylko ośrodki mowy uległy nieodwracalnym uszkodzeniom. Cudowny, organiczny komputer, zamknięty w mojej czaszce, potraktował całą wiedzę o języku tak, jakby to był nieczytelny program: usunął ją z pamięci. W prawej, zawiadującej uczuciami półkuli, mogły się przechować jedynie najbardziej przesycone emocjami informacje, w związku z czym moje słownictwo składało się teraz z dziewięciu wyrazów. (Później dowiedziałem się, że zazwyczaj są to tylko dwa lub trzy słowa.) Oto one: pieprzyć, gówno, szczać, cipa, cholera, matkojebca, dupa, siusiu i kupa.
Krótka analiza może wykazać, że moje słownictwo składało się z dwóch czasowników, pięciu rzeczowników, spośród których dwóch można było także używać w znaczeniu czasownikowym, oraz jednego rzeczownika pełniącego funkcję wykrzyknika. Mogłem swobodnie dyskutować o potrzebach fizjologicznych (miałem tu do wyboru dwie pary synonimów), o ludzkiej anatomii, mogłem zasygnalizować, kiedy mam ochotę odbyć stosunek płciowy oraz poinformować ewentualnego rozmówcę o moich podejrzeniach dotyczących jego bliskich kontaktów z własną matką.
Czy można wymagać czegoś więcej?
Nie będę twierdził, że mile wspominam trzy lata spędzone w błotnistych rowach i zarobaczonych slumsach Bramy Niebios, ale nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, iż okres ten wywarł równie wielki – o ile nie większy – wpływ na kształtowanie mojej osobowości, co poprzednie dwadzieścia lat na Starej Ziemi.
Bardzo szybko okazało się, że nie mam najmniejszych problemów z dogadaniem się z moimi nowymi znajomymi. Należeli do nich: Stary Fleja, który był naszym brygadzistą; Unk, któremu musiałem płacić, żeby chronił mnie przed maltretowaniem; oraz Kiti, zawszona, brudna dziwka, z którą sypiałem wtedy, kiedy było mnie na to stać.
– Gówno-pieprzyć – mówiłem na przykład. – Dupa cipa, sikać pieprzyć.
– Aha – uśmiechał się na to Stary Fleja, pokazując swój jedyny ząb. – Idziesz do kantyny po tytoń z alg?
– Cholera kupa – odpowiadałem, również z uśmiechem.
Życie poety nie sprowadza się jedynie do mającego jednak mniej lub bardziej określone granice manipulowania ekspresją. Składa się na nie także nieskończona ilość kombinacji spostrzeżeń i wspomnień, wzmacnianych lub osłabianych w zależności od stopnia wrażliwości na to, co jest postrzegane i wspominane. Trzy lata spędzone na Bramie Niebios – prawie tysiąc pięćset dni standardowych – pozwoliły mi patrzeć, odczuwać, słyszeć, a także zapamiętywać wszystko od początku, tak jakbym dopiero co się urodził. Fakt, że urodziłem się w piekle, nie miał większego znaczenia; u źródeł prawdziwej poezji musi leżeć wielokrotnie przeanalizowane doświadczenie, ja zaś w moim nowym życiu miałem tych doświadczeń aż nadto.
Przystosowanie się do świata opóźnionego co najmniej o półtora stulecia w stosunku do tego, w którym żyłem poprzednio, przyszło mi bez najmniejszego problemu. Cokolwiek byśmy mówili o żądzy ekspansji i pionierskim zapale, jakie rządziły ludzkością przez minione pięć wieków, to przecież i tak doskonale zdajemy sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszechświat zamieszkany przez ludzi stał się doskonale statyczny i żałośnie ostrożny. Żyjemy wygodnie w średniowieczu, którym rządzą genialne umysły. Instytucje wcale się nie zmieniają, a jeśli już, to raczej drogą ewolucji niż rewolucji; badania naukowe drobią w miejscu lub rozpełzają się na boki jak kraby, podczas gdy kiedyś sadziły ogromnymi susami naprzód; jeszcze wolniej zmieniają się towarzyszące nam maszyny i urządzenia – nawet nasi pradziadkowie nie mieliby żadnych problemów z ich obsługą! W czasie kiedy spałem, Hegemonia została oficjalnie zjednoczona, Sieć osiągnęła kształt, który znamy i dzisiaj, WszechJedność zajęła czołowe miejsce na liście wymyślanych przez ludzkość demokratycznych despotów, TechnoCentrum uniezależniło się od ludzi, po czym zaproponowało swoje usługi raczej jako partner niż niewolnik, Intruzi zaś zniknęli w mrokach kosmosu, stając się czymś w rodzaju Nemezis… ale na to wszystko zanosiło się już wtedy, kiedy kładłem się do lodowej trumny wśród świńskich półtusz i kotletów z jagnięcia, natomiast kierunek, tempo, natężenie i filozofia rozwoju nie uległy żadnym, choćby najmniejszym zmianom – mimo że historia oglądana od wewnątrz powinna wydawać się znacznie bardziej złożona i skomplikowana niż wówczas, kiedy historycy spoglądają na nią z oddalenia jak na wielką, pasącą się spokojnie krowę.
Tymczasem moje życie ograniczało się do Bramy Niebios i trwającej bez przerwy walki o przetrwanie. Niebo zawsze przypominało żółtobrązowy, łuszczący się sufit, który wisiał zaledwie kilka metrów nad dachem mojej nędznej chaty, w każdej chwili grożąc zawaleniem. Sama chata, chociaż, jak powiedziałem, nędzna, była urządzona nawet dość wygodnie: stół do jedzenia, wyro do spania i pieprzenia, dziura do szczania i srania, i okno do bezmyślnego patrzenia. Moje otoczenie niczym nie różniło się od mego słownictwa.