– Och, Billy! – zawołała oddziałowa, jakby tak się na nim zawiodła, że gotowa była płakać. – Z taką kobietą! Nędzną, wulgarną, umalowaną…
– Kurtyzaną? – zaproponował Harding. – Messaliną?
Oddziałowa odwróciła się i spojrzała na niego, jakby go chciała zabić wzrokiem, ale on nie dał się uciszyć.
– Nie Messaliną? Nie? – Podrapał się z namysłem po głowie. – Może więc Salome? Też bardzo zła kobieta. A może “dziwka” jest słowem, którego siostra szuka? Cóż, staram się tylko pomóc!
Siostra przeniosła oczy na Billy’ego. Usiłował właśnie wstać. Przekręcił się na brzuch i ukląkł, wypinając tyłek niczym podnosząca się krowa, podparł się rękami, odepchnął, jakby robił pompkę, podciągnął jedną nogę, potem drugą i wreszcie wstał. Tak był rad ze swojego sukcesu, że nawet nie dostrzegł nas wszystkich tłoczących się w drzwiach, choć żartowaliśmy z niego i biliśmy mu brawo.
Nasze głosy i śmiech dudniły wokół oddziałowej. Spoglądała to na Billy’ego i dziewczynę, to do tyłu na naszą gromadkę. Jej twarz z emalii i plastyku zaczynała się giąć i wypaczać. Oddziałowa zacisnęła powieki i skupiła się w sobie, żeby opanować drżenie. Wiedziała, że koniec jest bliski, że przyparto ją do muru. Kiedy znów otworzyła oczy, były to wąskie, nieruchome szparki.
– Martwi mnie, Billy – oświadczyła (słyszałem zmianę w jej głosie) – jak to przyjmie twoja biedna matka.
Doczekała się spodziewanej reakcji. Billy wzdrygnął się i przyłożył dłoń do policzka, jakby oblała go kwasem.
– Pani Bibbit zawsze była taka dumna, że ma porządnego syna. Wiem, co mówię. To będzie dla niej straszny cios. Wiesz, jak bardzo przeżywa różne przykrości, Billy, wiesz, jak ciężko je odchorowuje, biedaczka. Jest bardzo wrażliwa. Szczególnie, gdy chodzi o jej dziecko. Zawsze mówi o tobie z taką dumą. Zaw…
– Nie! Nie! – Usta mu drgały i potrząsał błagalnie głową. -Siostra n-nie p-p-powie!
– Billy, Billy, Billy… – Westchnęła. – Twoja matka i ja jesteśmy przecież przyjaciółkami.
– Nie! – zawołał. Jego krzyk potoczył się po białych, nagich ścianach izolatki. Billy zadarł głowę i krzyczał prosto w dysk światła na suficie. – N-n-nie!
Przestaliśmy się śmiać. Patrzyliśmy, jak Billy znów się osuwa w dół, opada na kolana i odchyla do tyłu. Zaczął trzeć ręką nogawkę piżamy i kręcić głową przerażony jak dziecko, któremu obiecano lanie, gdy tylko wytnie się wierzbową rózgę. Oddziałowa dotknęła jego ramienia pocieszycielskim gestem. Zatrząsł się jak od ciosu.
– Billy, nie chcę, żeby twoja matka straciła wiarę w ciebie… ale sama nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
– N-n-niech sio-siotra nie m-m-m-mówi. N-n-n…
– Muszę jej powiedzieć, Billy. Trudno mi uwierzyć, że mogłeś tak postąpić, ale cóż innego mi pozostaje? Znajduję cię sam na sam na materacu z kobietą tego pokroju!
– Nie! T-t-to nie ja. To… – Jego dłoń znów dotknęła policzka i przylgnęła do niego. – To ona.
– Billy, ta dziewczyna by cię tu siłą nie zaciągnęła. – Oddziałowa potrząsnęła głową. – Zrozum, chciałabym wierzyć, że nie jesteś winien… dla dobra twojej biednej matki.
Ręka zjechała po policzku, pozostawiając drugie czerwone szramy.
– T-to ona. – Billy rozejrzał się dookoła. – I M-M-M-McMurphy! On i Harding! I r-r-reszta! D-d-drwili ze mnie, przezywali!
Utkwił wzrok w oddziałowej – nie patrzył na boki, tylko prosto przed siebie na jej twarz, jakby zamiast rysów widział tam spiralne światło, hipnotyczny, biało-niebiesko-pomarańczowy wir. Przełknął ślinę i czekał, co powie siostra Ratched, ale ona nie zamierzała nic mówić; jej doświadczenie i przeogromna, mechaniczna moc, którą znów w sobie czuła, analizowały dane i informowały ją, że ma teraz milczeć.
– Z-z-zmusili mnie! Przysięgam, siostro Ratched, zmu-zmu-ZMU…
Zgasiła wir i Billy spuścił głowę, łkając z ulgą. Oddziałowa położyła mu dłoń na szyi i przytuliła jego policzek do swojej wykrochmalonej piersi, gładząc go po ramieniu i jednocześnie wodząc po nas wolno spojrzeniem pełnym pogardy.
– Już dobrze, Billy. Już dobrze. Nie pozwolę cię więcej krzywdzić. Już dobrze. Wytłumaczę wszystko twojej matce.
Mówiąc to, wpatrywała się w nas z nienawiścią. Dziwne było, że ten głos, miękki, kojący i ciepły jak poduszka, wydobywa się z twarzy twardej jak porcelana.
– Już dobrze, Billy. Chodź ze mną. Zaczekasz w gabinecie doktora. Nie ma powodu narażać się dłużej na towarzystwo tych… twoich przyjaciół.
Zaprowadziła go do gabinetu lekarza, głaszcząc po spuszczonej głowie i powtarzając: “Biedne dziecko, biedne dziecko”, my zaś odeszliśmy cicho korytarzem i usiedliśmy w świetlicy, nie patrząc na siebie i nie odzywając się słowem. McMurphy usiadł ostatni.
Chronicy przestali się już kręcić i też zajmowali miejsca pod swoją ścianą. Kątem oka spojrzałem na McMurphy’ego, niby to niechcący. Siedział jak zawsze w kącie, odpoczywając chwilę przed następną rundą – jedną z wielu. Tego, z czym walczył, nie sposób było pokonać. Można było tylko bić i bić, aż w końcu opadało się z sił; wtedy ktoś inny musiał wkraczać na ring.
W dyżurce znów odchodziły rozmowy telefoniczne; zjawili się też przedstawiciele dyrekcji, żeby obejrzeć dowody rzeczowe. Kiedy wreszcie przybył lekarz, patrzyli na niego tak, jakby to on wszystko ukartował albo przynajmniej udzielił nam zgody i obiecał bezkarność. Zbladł i zachwiał się pod naporem ich spojrzeń. Widać było, że wie już, co się wydarzyło tu, na jego oddziale, lecz siostra Ratched zrelacjonowała mu wszystko jeszcze raz, wolno, dokładnie i głośno, żebyśmy też słyszeli i wysłuchali z należytą powagą, bez chichotów czy szeptów. Lekarz kiwał głową i obracał w palcach binokle, mrugając oczami, które były tak załzawione, że na oddziałową na pewno padały krople. Na koniec opowiedziała mu o Billym i o straszliwej krzywdzie, jakąśmy mu wyrządzili.
– Zaprowadziłam go do pańskiego gabinetu. Z uwagi na jego obecny stan jestem zdania, że powinien pan pójść do niego jak najprędzej. Przeszedł straszną próbę. Drżę na samą myśl o tym, jak bardzo to mogło zaszkodzić biednemu dziecku.
Czekała, aż lekarz też zadrży.
– Uważam, że powinien pan z nim porozmawiać. Potrzeba mu ciepła i serdeczności. Jest w żałosnym stanie.
Lekarz skinął głową i ruszył do swojego gabinetu. Patrzyliśmy, jak się oddala.
– Słuchaj, Mack – rzekł Scanlon – słuchaj… chyba nie sądzisz, że daliśmy się nabrać na tę gadkę, co? To paskudna sprawa, ale dobrze wiemy, kto jest odpowiedzialny… nikt z nas nie wini ciebie.
– Nikt nie wini ciebie – powtórzyłem, lecz McMurphy tak na mnie spojrzał, że natychmiast pożałowałem, że nie odgryzłem sobie języka.
Zamknął oczy i odprężył się. Jak gdyby na coś czekał. Harding wstał, podszedł do niego i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, gdy wtem z głębi korytarza dobiegł nas krzyk doktora; na naszych twarzach odmalowała się zgroza i świadomość tego, co się wydarzyło.
– Siostro! – wrzeszczał lekarz. – Boże, siostro!
Oddziałowa i trzej czarni pobiegli w stronę krzyczącego lekarza. Ale żaden z pacjentów nie wstał z miejsca. Czuliśmy, że teraz możemy tylko siedzieć nieruchomo i czekać, aż oddziałowa wróci do świetlicy i powie nam, że stało się to, co wszyscy uważaliśmy za nieuniknione.
Podeszła prosto do McMurphy’ego.
– Poderżnął sobie gardło – powiedziała. Czekała w nadziei, że się odezwie. Ale on nawet na nią nie spojrzał. – Otworzył biurko doktora, znalazł jakieś narzędzie chirurgiczne i poderżnął sobie gardło. Biedne, nieszczęsne i nie zrozumiane dziecko zabiło się. Leży teraz w fotelu lekarza z poderżniętym gardłem.
Znów zamilkła. Ale McMurphy nadal nie podnosił oczu.
– Najpierw Charles Cheswick, a teraz William Bibbit! Chyba jest pan wreszcie usatysfakcjonowany. Bawił się pan życiem ludzkim jak talią kart, igrał z życiem ludzkim, jakby się pan uważał za Boga!
Odwróciła się, weszła do dyżurki i zamknęła za sobą drzwi, a szum jarzeniówek nad naszymi głowami przeszedł w ostry, morderczy, lodowaty pisk.