– Nie wiem, co mi dolega – mówi każdy z nich personalnemu – ale odkąd zacząłem pracować z tą babą, zimno mi, jakby w moich żyłach płynął amoniak. Dygoczę bez przerwy, dzieci nie chcą mi siadać na kolanach, żona nie wpuszcza mnie do łóżka. Żądam przeniesienia: do furiatów, do alkoholików, na pediatrię, gdziekolwiek!
Ciągnie się to latami. Lekarze wytrzymują trzy tygodnie, czasem trzy miesiące. Aż wreszcie oddziałowa decyduje się na małego człowieczka o szerokim, wysokim czole, szerokich, obwisłych policzkach i twarzy wciętej na wysokości maleńkich oczek, jakby długo nosił zbyt ciasne okulary, które wpijały mu się w głowę; pewnie dlatego teraz nosi binokle przywiązane tasiemką do górnego guzika koszuli – chwieją się na sinym grzbiecie małego noska lekarza i osuwają to na jedną, to na drugą stronę, więc kiedy rozmawia, musi wciąż przekrzywiać głowę, żeby mu nie spadły. Wybraniec oddziałowej.
Trzech czarnych pracujących na dziennej zmianie dobiera po latach prób, w trakcie których odrzuca tysiące. Przedefilowuje przed nią długi szereg ponurych, szerokonosych, czarnych masek, od pierwszego wejrzenia nienawidzących jej i jej lalkowatej, kredowej białości. Taksuje uważnie ich i tę nienawiść przez okres miesiąca, po czym zwalnia kandydatów, bo nienawidzą za mało. Kiedy wreszcie znajduje trzech, o jakich jej idzie – wyławia ich w kilkuletnich odstępach czasu i wplata w swój plan i układ sieci – od razu poznaje po ich fanatycznej nienawiści, że nadają się na pewno.
Pierwszy, którego wybiera w pięć lat po tym, jak trafiam na oddział, to poskręcany, żylasty karzeł barwy zimnego asfaltu. W stanie Georgia zgwałcono mu matkę, podczas gdy jego tatuś stał przywiązany do gorącego pieca postronkami od pługa, a krew spływała mu po nogach do butów. Dzieciak obserwował wszystko z szafy – miał pięć lat i mrużył oczy, żeby dobrze widzieć przez szparę w nie domkniętych drzwiach, i od tego czasu nie urósł nawet o centymetr. Teraz powieki zwisają mu luźno na oczach, jakby nietoperz przycupnął mu u nasady nosa. Powieki niby cienkie, popielate skrzydełka, które unosi na milimetr, kiedy na oddział trafia nowy biały; przypatruje mu się uważnie i kiwa głową – aha, aha – jakby się właśnie potwierdziło coś, czego i tak był pewien. Na początku chciał zabierać do pracy skarpetę wypełnioną śrutem i tłuc nią pacjentów, żeby ich ustawić, ale oddziałowa mu wytłumaczyła, że tego się już nie praktykuje; kazała zostawić skarpetę w domu i nauczyła go własnych metod: nauczyła go kryć nienawiść i spokojnie czekać, czekać na drobną przewagę, nieco luzu, a potem mocniej zaciskać pętlę i nie popuszczać. Nigdy nie popuszczać. Tak najlepiej ich ustawisz, powiedziała.
Pozostali dwaj czarni zjawili się dwa lata później, w odstępie niespełna miesiąca: są tak podobni do siebie, że moim zdaniem oddziałowa po prostu zamówiła kopię tego, który zgłosił się pierwszy. Obaj są wysocy, chudzi i kościści, a ich wyciosane z kamienia twarze nigdy nie zmieniają wyrazu, niczym kamienne groty. Ich oczy zwężają się w dwa punkciki, a włosy są tak ostre, że gdyby przejechać po nich ręką, można by zedrzeć sobie skórę.
Wszyscy trzej sanitariusze są czarni jak telefony. Im są czarniejsi, tym chętniej – jak oddziałowa zorientowała się po tych, którzy w czarnym szeregu przewinęli się przed nimi – czyszczą, szorują i dbają o porządek. Choćby ich uniformy: zawsze są białe jak śnieg. Tak samo białe, zimne i sztywne jak fartuch oddziałowej.
Wszyscy trzej noszą wykrochmalone, nieskazitelnie białe spodnie, białe bluzy zapinane z boku na zatrzaski i wyczyszczone, lśniące jak lód białe buty na czerwonej gumie, w których mogą poruszać się bezgłośnie po korytarzu. Nigdy nie słychać, kiedy nadchodzą. Pojawiają się niespodziewanie w różnych punktach oddziału, ilekroć któryś pacjent chce sprawdzić bez świadków, czy wszystko ma na miejscu, albo szepnąć coś na ucho drugiemu. Stoi sobie taki pacjent zupełnie sam w kącie, kiedy nagle słyszy skrzypnięcie i szron osiada mu na policzku, więc odwraca głowę i widzi zimną kamienną maskę unoszącą się nad nim na tle ściany. Widzi tylko czarną twarz. Nie widzi ciała. Ściany bowiem są równie białe jak uniformy sanitariuszy, lśnią czystością niczym drzwi lodówki, a czarne twarze i dłonie fruwają na ich tle, jakby należały do duchów.
Lata treningu i czarni przestrajają się na częstotliwość Wielkiej Oddziałowej. Jeden po drugim odłączają druty i przechodzą na bezprzewodowe sterowanie. Oddziałowa nie wydaje im głośno poleceń ani nie zostawia pisemnych instrukcji, które mogłyby wpaść w ręce żon odwiedzających pacjentów czy wizytujących szpital nauczycielek. Już nie potrzebuje. Porozumiewają się na falach nienawiści – czarni spełniają polecenia siostry, nim sama nawet zdąży je pomyśleć.
Kiedy wreszcie kompletuje odpowiedni zespół, oddział zaczyna chodzić jak w zegarku. Wszystko, co pacjenci myślą, mówią i robią, jest zaprogramowane na kilka miesięcy naprzód na podstawie notatek, które oddziałowa sporządza w ciągu dnia. Po przepisaniu na maszynie notatki są wprowadzane do machiny, której buczenie słyszę za stalowymi drzwiami na zapleczu dyżurki. Machina zwraca kartoniki z porządkiem dziennym zapisanym w postaci kwadratowych otworków. Pierwsza rzecz rano, oddziałowa wsuwa kartonik z właściwą datą do otworu w stalowych drzwiach i ściany zaczynają szumieć. O szóstej trzydzieści zapalają się światła na oddziale: wtedy czarni błyskawicznie zrzucają Okresowych z łóżek i zaganiają ich do szorowania posadzki, opróżniania popielniczek i zdrapywania śladów ze ściany, pod którą przepalił się jeden stary piernik – w kłębach dymu osunął się na ziemię, wypełniając cały oddział wonią palonej gumy. Wózkarze spuszczają z łóżek nogi niby martwe kłody i -podobni do posągów – czekają bez ruchu, aż ktoś im przytoczy wózki. Rośliny szczają pod siebie, uruchamiając urządzenie, które dzwoni i kopie ich prądem: spadają z posłania na posadzkę, a wtedy czarni obmywają ich pod szlauchem i ubierają w czystą odzież szpitalną…
Szósta czterdzieści pięć – włączają się elektryczne golarki. Okresowi ustawiają się w porządku alfabetycznym przed lustrami: A, B, C, D… Po nich wchodzą Chronicy, którzy jak ja poruszają się o własnych siłach, a na końcu czarni wwożą Wózkarzy. Golenie trzech starców, którym sflaczałą skórę pod brodą pokrywa żółtawa pleśń, odbywa się w świetlicy – czoła opasuje się im rzemieniem, żeby nie rzucali głowami na boki.
Czasem rano – najczęściej w poniedziałki – chowam się, żeby zakłócić porządek. Kiedy indziej wydaje mi się, że postąpię bardziej przebiegle, jeśli zajmę swoje miejsce w kolejce między A i C, po czym odbędę tę samą trasę co wszyscy – nie muszę nawet podnosić nóg: potężne magnesy w posadzce przesuwają nas po oddziale niczym marionetki…
Siódma – otwierają się drzwi stołówki i wchodzimy do środka w odwrotnym szyku niż do umywalni: najpierw Wózkarze, potem Chodzący, a na końcu Okresowi. Bierzemy tace, stawiamy na nich płatki kukurydziane, jajka na bekonie, kładziemy grzanki – i dziś rano konserwową brzoskwinię na postrzępionym liściu sałaty. Kilku Okresowych przynosi tace Wózkarzom. W większości są to po prostu Chronicy, którzy mają coś nie w porządku z nogami – jedzą jednak samodzielnie; natomiast trzej z nich są całkowicie sparaliżowani od szyi w dół, a i głowami ledwo mogą ruszać. Ci trzej to Rośliny. Kiedy już wszyscy usiądą, czarni wtaczają ich na wózkach, ustawiają pod ścianą i przynoszą im identyczne tace z jakąś błotnistą papką, do których doczepione są kartki z wyszczególnieniem diety. “Zmiękczone mechanicznie” – brzmi dieta bezzębnej trójki: jajka, szynka, grzanki, bekon, wszystko przeżute w kuchni trzydzieści dwa razy przez urządzenie z nierdzewnej stali. Wyobrażam sobie, jak wydyma gumowe wargi podobne do kawałka rury od odkurzacza i z cichym pierdnięciem wypluwa na talerz kulkę przeżutej szynki.
Czarni ciut za szybko ładują papkę w różowe, rozciumkane usta Roślin; inwalidzi nie nadążają z przełykaniem i mechaniczny miękisz spływa im na ubrania po zapadłych podbródkach. Czarni klną na czym świat stoi i rozwierają im szerzej usta, kręcąc łyżkami, jakby wydłubywali ogryzki z nadgniłych jabłek.