Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zauważyłem, że już dłuższy czas to robisz – wtrąca z uśmiechem Harding. – Co między wami zaszło? Miałeś ją już na linach, gdy nagle spauzowałeś. Zrobiło ci się żal naszego anioła miłosierdzia?

– Nie, po prostu dowiedziałem się paru rzeczy. Zacząłem się rozpytywać i zrozumiałem, dlaczego wy wszyscy włazicie jej w dupę, płaszczycie się przed nią, pozwalacie, żeby wam chodziła po głowie. Zorientowałem się, do czego chcieliście się mną posłużyć.

– Tak? To ciekawe.

– Pewnie, kurwa, że ciekawe. Ciekawe, że żaden z was, łajdaków, nie uprzedził mnie, co ryzykuję, stając jej okoniem. To, że baba nie przypadła mi do serca, bynajmniej nie znaczy, że gotów jestem przykręcać jej śrubę, aż dorzuci mi rok do odsiadki. Trzeba wiedzieć, z kim nie zadzierać, i umieć schować dumę do kieszeni.

– Czyżby pogłoska, że pan McMurphy podporządkował się regulaminowi w nadziei uzyskania wcześniejszego zwolnienia, nie była całkowicie bezpodstawna, przyjaciele?

– Nie zawracaj głowy, Harding. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że baba może mnie tu trzymać, jak długo zechce?

– Na śmierć zapomniałem, że jesteś tu przymusowo. – Uśmiech przepołowił twarz Hardinga. – Tak. Stałeś się wyrachowany. Jak my wszyscy.

– Pewnie, że stałem się wyrachowany. Dlaczego to ja mam się ciągle wykłócać na zebraniach o te różne głupstwa, jak niezamykanie na dzień drzwi sypialni czy zwrot papierosów trzymanych w dyżurce? Z początku nie mogłem zrozumieć, dlaczego przylatujecie do mnie ze wszystkim, jakbyście mieli mnie za swojego zbawcę. Ale później dowiedziałem się przypadkiem, jak bardzo liczy się jej opinia przy wypisywaniu ze szpitala. Natychmiast przejrzałem na oczy. A to numer, pomyślałem sobie, ale mnie skurwysyny zrobiły na szaro! Dałem się wykiwać jak pierwszy naiwny! – Odchyla głowę i uśmiecha się do nas. – Nie czujcie się urażeni, moi drodzy, ale pieprzę taką zabawę. Nie mniej od was pragnę się stąd wydostać. A przecież włażąc w drogę tej jędzy, ryzykuję tyle samo co ty, Harding.

Uśmiecha się, mruży oko i dźga go kciukiem w żebra, jakby chciał powiedzieć, że sprawa załatwiona i do nikogo nie żywi urazy, ale Harding odzywa się znowu:

– Nie, przyjacielu. Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie.

Uśmiecha się, podrywając nerwowo głowę jak płochliwa klacz, ucieka oczami w bok. Wszyscy przesuwamy się o jedno miejsce; Martini wraca z prześwietlenia, zapinając koszulę i mrucząc pod nosem: – Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym tego nie widział – a Billy Bibbit wchodzi do środka i staje za czarnym ekranem.

– Ryzykujesz znacznie więcej ode mnie – powtarza Harding. – Ja jestem tu dobrowolnie. Nie przymusowo.

McMurphy nic nie mówi. Na jego twarzy maluje się zdumienie i niepewność; wie, że coś jest nie w porządku, ale niezupełnie wie, co. Wpatruje się w Hardinga; patrzy na niego tak natarczywie, że ten przestaje się płochliwie uśmiechać i zaczyna wiercić się niespokojnie, a w końcu przełyka ślinę i powiada:

– Prawdę mówiąc, niewielu z nas jest tu przymusowo. Tylko Scanlon… i chyba jeszcze kilku Chroników. I ty. W całym szpitalu mało kto jest na przymusowym leczeniu. Poważnie.

Milknie pod spojrzeniem McMurphy’ego, głos zamiera mu w gardle. Zapada cisza, którą dopiero po chwili przerywa szept McMurphy’ego:

– Czy to ma być żart?

Wystraszony Harding potrząsa głową. Wtedy McMurphy wstaje z ławki i krzyczy:

– To ma być żart?

Nikt się nie odzywa. McMurphy przechadza się wzdłuż ławki, przebiegając dłonią po gęstych włosach. Idzie na sam koniec, a następnie cofa się na początek i wchodzi do gabinetu radiologicznego. Urządzenie syczy na niego i pluje.

– Hej, Billy… cholera, przecież ty na pewno jesteś tu przymusowo!

Billy stoi na palcach, plecami do nas, wsparty brodą o górną krawędź czarnego ekranu.

– Nie – mówi w stronę urządzenia.

– W takim razie dlaczego? Dlaczego? Facet w twoim wieku! Powinieneś rozbijać się kabrioletem i podrywać babki! Dlaczego godzisz się na to wszystko? – pyta, wskazując dookoła ręką.

Billy nie odpowiada, więc McMurphy zostawia go i wraca do siedzących na ławce.

– Wytłumaczcie mi. Wciąż narzekacie na szpital i wieszacie psy na oddziałowej, a przecież nic was tu nie trzyma! Rozumiem, jak to jest z tymi starcami. To wariaci! Ale wy, nawet jeśli różnicie się trochę od przeciętnych ludzi, nie jesteście szaleńcami!

Dwaj pierwsi milczą. McMurphy przesuwa się do Sefelta.

– A ty, Sefelt? Miewasz napady, ale poza tym jesteś zupełnie zdrów. Kurczę, mój wuj nie tylko miewał ataki dwa razy gorsze od twoich, ale na dodatek jeszcze widzenia diabła, a siłą by się nie dał wpakować do czubków. Mógłbyś żyć na zewnątrz, gdyby starczyło ci odwagi…

– Właśnie! – Billy odwrócił się od ekranu, łzy ciekną mu po twarzy. – Właśnie! – krzyczy. – Gdyby s-starczyło nam o-ddwa-gi! Gdyby starczyło mi o-odwagi, jeszcze dziś m-mógłbym o-opuścić szpital! Moja m-m-matka jest p-przyjaciółką siostry Rat-ched, więc g-gdyby mi starczyło odwagi, jeszcze dziś mógłbym się wypisać!

Chwyta z ławki koszulę i usiłuje ją włożyć, ale jest zbyt roztrzęsiony. Wreszcie rzuca ją w kąt i woła do McMurphy’ego:

– Myślisz, że ch-ch-ch-chcę tu być? Że nie wolałbym mieć ka-kabrioletu i dziew-czy-czy-czy-ny? Ale czy z ciebie ludzie się k-k-kiedy śmiali? Nie, bo jesteś d-duży i silny! Ja nie jestem. Ani Harding. Ani F-Fredrickson. Ani Se-Sefelt. Ech… ech… Mówisz, jakbyśmy b-byli tu z własnej woli! Ech, po c-co to wszystko…

Nie może mówić dalej, jąka się i szlocha, w końcu ociera wierzchem dłoni oczy, żeby widzieć. Ściąga z niej przy tym strup, a ponieważ dalej trze oczy, rozmazuje sobie krew po całej twarzy i widzi jeszcze gorzej. Wreszcie, czerwony od krwi, zaczyna biec na oślep korytarzem, zataczając się od ściany do ściany. Czarny rzuca się w pościg.

McMurphy zwraca się do pozostałych chłopaków i otwiera usta, żeby ich jeszcze o coś zapytać, ale spostrzegłszy, jak na niego patrzą, daje spokój. Przez chwilę stoi nieruchomo przed rzędem wymierzonych w niego oczu, przypominających metalowe nity, a potem – trochę jakby bez przekonania – mówi “zawracanie głowy”, wkłada czapkę, naciąga ją głęboko na oczy i siada z powrotem na ławce. Dwaj technicy wracają z kawy i wchodzą do gabinetu po drugiej stronie korytarza – kiedy stalowe drzwi otwierają się z sykiem, dolatuje mnie zapach kwasu, zupełnie jak przy ładowaniu akumulatora. McMurphy wpatruje się w te drzwi.

– Jakoś nie mieści mi się to w głowie…

W drodze na oddział McMurphy wlókł się na końcu – zadumany, z rękami w kieszeniach, czapką zsuniętą nisko na czoło i wygasłym papierosem w ustach. Wszyscy zachowywali się cicho. Billy dał się uspokoić – szedł teraz na czele grupy pomiędzy czarnym z naszego oddziału i białym sanitariuszem ze wstrząsówki.

Zwolniłem kroku i zrównałem się z McMurphym; chciałem mu powiedzieć, żeby się nie martwił, bo i tak nic nie poradzi. Widziałem, że jakaś myśl nie daje mu spokoju; przypominał psa nad nieznaną norą, któremu jeden głos radzi: “Psie, zostaw w spokoju tę norę! Jest wielka i mroczna, a tropy wkoło niej należą do niedźwiedzia albo do równie groźnego zwierza!”, lecz drugi – ostry, stary jak psia rasa, ale głupi i nieostrożny – rozkazuje: “Szukaj, psie, szukaj!”

Chciałem powiedzieć McMurphy’emu, żeby się nie przejmował, i już nawet otwierałem usta, gdy nagle podniósł głowę, zsunął z czoła czapkę, dogonił najmniejszego czarnego, klepnął go w ramię i rzekł:

– Słuchaj, mały, wstąpmy na moment do bufetu, dobra? Chcę kupić dwa kartony papierosów.

Podbiegłem kilka kroków, żeby przyłączyć się do gromadki, i poczułem, że serce bije mi szybko, a krew szumi z podniecenia w głowie. W bufecie, choć puls miałem już normalny, nadal słyszałem szum i dzwoniło mi w uszach, zupełnie jak przed laty w chłodne, jesienne piątkowe wieczory, kiedy po wyjściu na boisko czekałem na wykopanie piłki i początek gry. Dzwonienie stawało się coraz głośniejsze; myślałem, że dłużej tego nie zniosę, ale wreszcie wykopywali piłkę, dzwonienie cichło i zaczynała się gra. Teraz słyszałem to samo dzwonienie co w tamte piątkowe wieczory i czułem tę samą dziką niecierpliwość, która ledwie pozwalała mi ustać w miejscu. A co więcej, widziałem wszystko ostro i wyraźnie, tak jak zawsze przed meczem albo jak wtedy, gdy wyjrzałem w nocy z okna sypialni; wszystko było wyraźne, jasne i nieruchome – nie pamiętałem, że świat może tak wyglądać. Widziałem pęczki sznurowadeł, rzędy tubek z pastą do zębów, okularów słonecznych i długopisów – z wybitą na nich gwarancją, że będą pisać przez całą wieczność, i to nawet pod wodą na maśle – a na półce nad ladą pluton wielkookich misiów strzegących pilnie tych bogactw przed złodziejami.

44
{"b":"101334","o":1}