Rozmawiał z ratownikiem, a ja znajdowałem się o kilka kroków od niego. Musiała być pod nim jakaś dziura, bo przebierał nogami, żeby utrzymać się na wodzie, podczas gdy ja bez trudu dotykałem stopami dna. Ratownik stał na brzegu basenu; miał gwizdek i podkoszulek z numerem swojego oddziału. Porównywali warunki w szpitalu i w więzieniu; McMurphy wychwalał szpital, ale jego racje nie przekonywały ratownika. Usłyszałem, jak mówił McMurphy’emu, że na przykład skierowanie na przymusowe leczenie jest znacznie gorsze od wyroku.
– Przy wyroku wiesz przynajmniej z góry, kiedy skończysz odsiadkę – rzekł.
McMurphy przestał przebierać nogami. Podpłynął wolno do brzegu, uczepił się poręczy i spojrzał uważnie na ratownika.
– A jak jesteś na przymusowym leczeniu? – zapytał po chwili.
Ratownik wzruszył muskularnymi ramionami i szarpnął dłonią gwizdek wiszący mu na szyi. Był to stary futbolista z czołem poznaczonym przez piłkarskie korki, któremu często – gdy był poza swoim oddziałem – coś nagle przeskakiwało w mózgu, zaczynał wtedy mamrotać wyliczankę, opadał na czworaki jak do młyna, a następnie gnał za przechodzącą pielęgniarką i walił ją barkiem w nerki, żeby zrobić miejsce dla zawodnika z piłką. Dlatego właśnie przebywał na oddziale furiatów: kiedy nie pilnował kąpiących się w basenie, mógł w każdej chwili rzucić się na kogoś.
Znów w odpowiedzi wzruszył ramionami i upewniwszy się, że w pobliżu nie ma czarnych, ukląkł na brzegu basenu. Podsunął McMurphy’emu pod nos zgiętą rękę.
– Widzisz ten gips?
McMurphy spojrzał na nią i rzekł:
– Nie masz żadnego gipsu, stary.
Ratownik tylko się uśmiechnął.
– No więc mam go dlatego, że w ostatnim meczu z Browns odniosłem skomplikowane złamanie. Nie mogę wrócić na boisko, dopóki kość się nie zrośnie i nie zdejmą mi gipsu. Siostra z mojego oddziału mówi, że potajemnie leczy mi rękę. Twierdzi, że jeśli będę uważał i nie będę jej zbytnio forsował, zdejmie mi gips i będę mógł wrócić do klubu.
Zgiął nogi i wsparł się pięścią o mokre kafle, żeby sprawdzić, czy ręka dobrze się zrasta. McMurphy przyglądał mu się przez chwilę, po czym spytał, jak długo już czeka, żeby ręka mu wy dobrzała i by mógł wyjść ze szpitala. Ratownik wyprostował się wolno i potarł ramię. Wyglądało na to, że poczuł się dotknięty pytaniem McMurphy’ego, zupełnie jakby ten zarzucił mu, że cacka się ze sobą jak baba.
– Jestem na przymusowym leczeniu – oświadczył. – Gdyby to ode mnie zależało, już dawno bym się stąd wyniósł. Może z tą niesprawną ręką nie byłbym pierwszą gwiazdą, ale przynajmniej mógłbym składać w szatni ręczniki, no nie? Coś mógłbym robić. Ale pielęgniarka na oddziale wciąż mówi lekarzowi, że jeszcze nie jestem gotów. Nawet do tego, żeby składać w szatni głupie ręczniki, nawet do tego!
Odwrócił się, podszedł do swojego stanowiska, wspiął się na górę po drabince niczym otumaniony narkotykiem goryl i spojrzał na nas, wysuwając dolną wargę.
– Zatrzymano mnie za awanturowanie się po pijaku, a siedzę tu już osiem lat i osiem miesięcy – wyznał.
McMurphy odepchnął się od brzegu i znów przebierając nogami, żeby utrzymać się na wodzie, zaczął rozmyślać nad tym, co usłyszał. W sądzie dostał pół roku, z czego dwa miesiące odsiedział na farmie, natomiast cztery miał jeszcze przed sobą – ale więcej niż cztery miechy nigdzie nie zamierzał kiblować. Już prawie miesiąc spędził w tym domu wariatów, a choć żyło mu się tu znacznie lepiej niż na farmie – miał wygodne łóżko i sok pomarańczowy na śniadanie – to jednak nie o tyle lepiej, żeby chciał tu tkwić latami.
Dopłynął do schodków po płytkiej stronie basenu i przesiedział na nich do końca pory kąpieli, szarpiąc kępkę włosów na piersi i marszcząc brwi. Obserwując go, gdy tak siedział zafrasowany, przypomniałem sobie, co powiedziała Wielka Oddziałowa na zebraniu w pokoju lekarskim, i ogarnął mnie lęk.
Kiedy rozległ się gwizdek oznajmiający, że czas już wyjść z wody i udać się do przebieralni, pacjenci z innego oddziału wchodzili właśnie na basen. W brodziku z prysznicem, pod którym trzeba było przejść, leżał jeden z nich – otyły w biodrach chłopak z grubymi nogami i wielką, gąbczastą, różową głową, przypominający ściśnięty w połowie balon pełen wody – leżał na boku i mruczał jak śpiąca foka. Cheswick i Harding postawili go na nogi, ale zaraz położył się z powrotem. Głowa kołysała mu się na wodzie przesyconej chlorem. McMurphy spojrzał na Okresowych, którzy znów podnosili chłopaka.
– A temu co jest, do diabła? – zapytał.
– Wodogłowie – odparł Harding. – O ile wiem, to zaburzenie węzłów chłonnych. Głowa wypełnia się płynem. Pomóż nam go podnieść.
Kiedy go puścili, chłopak z cierpliwym, bezradnym, a jednocześnie upartym wyrazem twarzy jeszcze raz położył się w brodziku, zaczął prychać i puszczać ustami bańki w mlecznobiałej wodzie. Harding ponownie poprosił McMurphy’ego, żeby im pomógł, i wraz z Cheswickiem pochylił się nad chłopakiem. McMurphy przepchnął się obok nich, przeszedł nad leżącym i stanął pod prysznicem.
– Zostawcie go – powiedział, obmywając się dokładnie. – Może nie lubi głębokiej wody.
Wiedziałem, co się święci. Nazajutrz McMurphy zadziwił cały oddział; wstał wcześnie i wyszorował toaletę, aż lśniła, po czym, gdy tylko czarni polecili mu umyć korytarz, od razu zabrał się do roboty. Zadziwił wszystkich oprócz Wielkiej Oddziałowej; ona jedna zachowywała się tak, jakby nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.
A tego samego dnia po południu, kiedy Cheswick oświadczył na zebraniu, że zdaniem wszystkich należy raz na zawsze wyjaśnić sprawę papierosów – “Nie jestem małym dzieckiem, żeby chowano przede mną papierosy jak herbatniki! Uważamy, że trzeba coś z tym zrobić, prawda, Mack?” – i czekał, aż rudzielec go poprze, odpowiedziało mu tylko głuche milczenie.
Spojrzał na siedzącego w kącie McMurphy’ego. Wszyscy na niego spojrzeli. Rudzielec wpatrywał się w talię kart, która to jawiła się, to nikła mu w dłoni. Nawet nie podniósł wzroku. Było niesamowicie cicho; słyszałem jedynie szelest zatłuszczonych kart i ciężki oddech Cheswicka.
– Trzeba coś zrobić! – krzyknął znów Cheswick. – Nie jestem dzieckiem!
Tupnął nogą i rozejrzał się dookoła, jakby nie wiedział, co począć, i miał się zaraz rozpłakać. Zacisnął obie pięści i przyłożył je do okrągłej, pulchnej piersi. Na tle zielonego ubrania wyglądały jak małe różowe piłeczki; Cheswick zaciskał je tak mocno, że cały dygotał.
Był niski, gruby, z tyłu głowy miał różową łysinę wielkości dolara i nigdy nie sprawiał wrażenia dużego mężczyzny, ale stojąc samotnie pośrodku świetlicy wydawał się wręcz maleńki. Patrzył na McMurphy’ego, a ponieważ ten go ignorował, zaczął się rozglądać po innych Okresowych, szukając u nich pomocy. Wszyscy po kolei odwracali wzrok i odmawiali mu poparcia; na twarzy Cheswicka malowało się coraz większe przerażenie. Wreszcie zatrzymał oczy na Wielkiej Oddziałowej i znów tupnął nogą.
– Trzeba coś zrobić! Słyszycie? Trzeba coś zrobić! Trzeba! Trzeba! Trze…
Dwaj rośli czarni otoczyli go od tyłu ramionami, a najniższy okręcił paskiem. Cheswick zwisł bezwładnie jak przedziurawiona piłka, a wtedy dwaj czarni zaczęli go ciągnąć na piętro do furiatów; słychać było głuche dudnienie, z jakim odbijał się od schodów. Kiedy sanitariusze wrócili do świetlicy i zajęli swoje miejsca, Wielka Oddziałowa popatrzyła na siedzących naprzeciw niej Okresowych. Od chwili wyprowadzenia Cheswicka nie padło ani jedno słowo.
– Czy może jeszcze ktoś chciałby zabrać głos w sprawie racjonowania papierosów? – spytała.
Spojrzałem na rząd załamanych twarzy pod przeciwległą ścianą, a następnie na McMurphy’ego, który wciąż siedział w rogu świetlicy i ze skupieniem ćwiczył przekładanie kart… Wtem białe jarzeniówki na suficie znów zaczęły pompować lodowate światło… czuję je, promienie dochodzą mi do brzucha, mrożą wnętrzności…
Choć McMurphy przestał się za nami wstawiać, niektórzy Okresowi gadają, że nadal chce przechytrzyć Wielką Oddziałową; dowiedział się, że zamierza posłać go do furiatów, i postanowił uspokoić się na pewien czas, aby jej nie dać pretekstu. Inni mówią, że chce uśpić jej czujność, a potem nagle wyciąć jakiś nowy numer, bardziej szalony i zmyślny od wszystkich dotychczasowych. Ciągle zastanawiają się i dyskutują tylko o tym.