Jest uprzejmy dla pielęgniarek i czarnych, bez względu na to, co do niego mówią i jakich chwytają się sztuczek, żeby wyprowadzić go z równowagi. Zdarza się, że krew go zalewa, kiedy słyszy jakieś bzdurne zarządzenie, ale nic nie daje po sobie poznać, staje się jeszcze bardziej grzeczny i uprzejmy, aż wreszcie dostrzega, jakie to wszystko jest śmieszne – zarówno sam regulamin, jak i potępiające spojrzenia, którymi personel zmusza nas do posłuchu, oraz nagany, których nam udziela, jakbyśmy mieli niespełna trzy lata. Wtedy zaczyna rechotać, a to drażni personel jak diabli. McMurphy wie, że nic mu nie grozi, dopóki potrafi się śmiać – i ma całkowitą słuszność. Tylko raz traci panowanie nad sobą i wybucha gniewem, ale nie na Wielką Oddziałową i czarnych za coś, co zrobili, lecz na Okresowych – i to za to, że nie zrobili nic.
Dzieje się to podczas jednego z zebrań. McMurphy wścieka się na chłopaków, że są przesadnie ostrożni, a raczej – jak to nazywa – wyjątkowo tchórzliwi. Wcześniej przyjął od nich zakłady na to, która drużyna zdobędzie mistrzostwo w rozpoczynających się w piątek rozgrywkach baseballowych. Jest pewien, że personel pozwoli nam oglądać mecze, choć nie wypadają w czasie przewidzianym w regulaminie na oglądanie telewizji. Kilka dni przed początkiem rozgrywek pyta na zebraniu, czy będzie można sprzątać po kolacji w czasie przeznaczonym na telewizję, a po południu oglądać mecze. Oddziałowa – co go zresztą nie dziwi – odpowiada, że nie, gdyż obecny rozkład zajęć został specjalnie tak ułożony, a jakakolwiek zmiana może wszystko zepsuć.
McMurphy nie jest zaskoczony, bo właśnie tego po niej oczekiwał; nie może jednak zrozumieć reakcji Okresowych, gdy pyta ich o zdanie. Nie mówią bowiem nic. Kryją się w oparach mgły. Ledwo ich widzę.
– Odezwij się który! – woła, ale żaden się nie odzywa. McMurphy liczył na poparcie, a tu wszyscy milczą, jakby go w ogóle nie słyszeli. – Hej, do diabła! – krzyczy, chcąc wyrwać ich z letargu. – Wiem, że dwunastu z was jest osobiście zainteresowanych wynikiem rozgrywek. Nie chcecie zobaczyć meczów czy co?
– Słuchaj, Mack – mówi wreszcie Scanlon – przyzwyczaiłem się do oglądania wieczornego dziennika. A skoro zmiana miałaby zepsuć cały rozkład zajęć, jak twierdzi siostra Ratched…
– Do diabła z rozkładem! Cholera, można przecież wrócić do niego w przyszłym tygodniu, po rozgrywkach. Co wy na to, koledzy? Zróbmy głosowanie, kto woli oglądać mecz, a kto dziennik. Kto jest za meczem?
– Ja! – woła Cheswick i wstaje z krzesła.
– Wystarczy podnieść rękę. Jeszcze raz: kto chce obejrzeć mistrzostwa?
Cheswick podnosi rękę. Niektórzy pacjenci rozglądają się po świetlicy, żeby zobaczyć, czy znajdzie się przynajmniej jeszcze jeden idiota. McMurphy nie wierzy własnym oczom.
– Co z wami, chłopaki, przestańcie się wygłupiać! Myślałem, że wolno wam głosować nad zmianami w regulaminie. Czyż nie tak, doktorze?
Lekarz kiwa głową, ale wzrok ma utkwiony w posadzce.
– Dobra; kto chce oglądać rozgrywki?
Cheswick pręży rękę w górze i spogląda gniewnie dookoła. Scanlon potrząsa głową, a następnie podnosi rękę, nie odrywając łokcia od poręczy fotela. Ale to już wszyscy. McMurphy’emu odejmuje mowę.
– Skoro to już załatwione – stwierdza oddziałowa – możemy wrócić do spraw bieżących.
– Tak – McMurphy osuwa się tak nisko w fotelu, że daszek cyklistówki niemal dotyka mu piersi – tak, kurwa, możemy wrócić do spraw bieżących.
– Tak – powtarza Cheswick i siada, spoglądając gniewnie na pozostałych Okresowych – tak, do licha, wracajmy do spraw bieżących.
Kiwa sztywno głową, spuszcza brodę i patrzy przed siebie spode łba. Jest zadowolony, że siedzi obok McMurphy’ego, i czuje się przy nim odważny. Wreszcie znalazł kompana, z którym może wspólnie bronić przegranych spraw.
Po zebraniu McMurphy jest tak zagniewany i rozgoryczony, że do nikogo się nie odzywa. Billy Bibbit sam podchodzi do niego.
– Niektórzy z n-nas są tu już p-p-pięć lat, Randle – mówi, zwijając w ciasny rulon pismo, które trzyma w dłoniach poznaczonych przez liczne ślady poparzeń papierosami. – I b-będą tu d-drugie ty-ty-tyle, gdy ty s-stąd odejdziesz, a ro-ro-rozgrywki dawno się skończą. Ech… Nie rozumiesz… Co to ma za sens?
Rzuca pismo na posadzkę i odchodzi.
McMurphy spogląda za nim zaskoczony i ściąga w zamyśleniu wyblakłe od słońca brwi.
Do wieczora wypytuje innych Okresowych, dlaczego nie głosowali, ale nie chcą o tym mówić. W końcu daje za wygraną; ponownie porusza tę sprawę dopiero w przeddzień rozgrywek.
– Dziś mamy czwartek – oznajmia, smutno potrząsając głową.
Siedzi na jednym ze stołów w gabinecie hydroterapii, trzyma nogi na krześle i kręci czapkę na jednym palcu. Okresowi wałęsają się bezczynnie po sali i starają się nie zwracać na niego uwagi. Nie chcą już grać z nim w oko i w pokera na pieniądze – ze złości, że nie głosowali, ograł ich do cna i teraz boją się zadłużyć jeszcze bardziej – a na papierosy nie mogą, bo oddziałowa kazała im złożyć kartony w dyżurce i wydziela po paczce dziennie; niby z troski o ich zdrowie, choć wszyscy wiedzą, że to dlatego, żeby nie przegrywali ich do rudzielca. Bez kart panuje w gabinecie cisza przerywana dźwiękami muzyki płynącej ze świetlicy. Jest tak cicho, że z oddziału furiatów słychać szaleńca, który chodzi po ścianach, od czasu do czasu wyjąc przeciągle: uuu, uuu, uuuu – jest to jednostajny, monotonny dźwięk, niczym płacz dziecka, które w ten sposób stara się utulić do snu.
– Czwartek – powtarza McMurphy.
– Uuuu – wyje szaleniec na piętrze.
– To Rawler – stwierdza Scanlon, patrząc w sufit i udając, że nie słyszy McMurphy’ego. – Rawler Krzykacz. Kilka lat temu był na naszym oddziale. Nie chciał słuchać się siostry Ratched i siedzieć spokojnie. Pamiętasz, Billy? Tylko uuu, uuu, uuu, i tak bez przerwy, aż myślałem, że oszaleję. Wiem, co powinno się zrobić z tymi pomyleńcami na górze; wziąć parę granatów i wrzucić im na oddział. Nikt nie ma z nich żadnego…
– A jutro jest piątek – mówi McMurphy. Nie daje Scanlonowi zmienić tematu.
– Tak – mówi Cheswick, spoglądając na wszystkich spode łba – jutro jest piątek.
Harding przewraca stronę pisma, które czyta.
– Wkrótce będzie więc tydzień, odkąd przyjaciel McMurphy znalazł się między nami, a dotąd nie udało mu się obalić rządów oddziałowej. Czy to, Cheswick, miałeś na myśli? Boże, w jakąż apatię popadliśmy ostatnio… wstyd, naprawdę wstyd.
– Nie zawracaj głowy! – woła McMurphy. – Cheswickowi chodzi o to, że jutro będą transmitować pierwszy mecz, a my co? Znów będziemy szorowali ten przeklęty żłobek!
– Właśnie! – oświadcza Cheswick. – Terapeutyczny żłobek Matki Ratched!
Kiedy tak stoję oparty o ścianę, przychodzi mi nagle do głowy, że mogę być mimowolną wtyczką oddziałowej: trzonek mojej szczotki jest przecież metalowy, nie drewniany (metal jest lepszym przewodnikiem), i pusty w środku – dość w nim miejsca, żeby ukryć miniaturowy mikrofon. Jeśli Wielka Oddziałowa słyszy tę rozmowę, na pewno załatwi Cheswicka. Wyjmuję z kieszeni stwardniałą gumę do żucia, wycieram z kurzu i wsuwam do ust, żeby zmiękła.
– Chciałbym się jeszcze raz przekonać – mówi McMurphy – ilu z was, świrusów, głosowałoby za oglądaniem meczu, gdybym znów poruszył to na zebraniu.
Mniej więcej połowa Okresowych kiwa głowami, ale w rzeczywistości tylu by nie głosowało. McMurphy wkłada czapkę i podpiera rękami brodę.
– Słuchajcie, zupełnie tego nie rozumiem. Harding, co z tobą, u licha? Boisz się, że stara odgryzie ci łapę, jeśli ją podniesiesz?
Harding unosi jedną cienką brew.
– Może tak, może naprawdę się boję, że mi ją odgryzie.
– A ty, Billy? Też się tego boisz?
– Nie. Myślę, że nic n-nam nie z-z-zrobi, ale… – Billy wzrusza ramionami, wzdycha, wspina się na wielką konsolę z kurkami do regulacji strumieni wody i kuca na niej jak małpa – ale g-g-głosowanie nic nie d-da. Nie na d-dłuższą metę. To nie ma sensu, M-Mack.