Widzę, że przez cały czas miał pod ręcznikiem spodenki. Mogę się założyć, że oddziałowa wolałaby, żeby był pod nim nagi. Wpatruje się w niemej, straszliwej furii w ogromne białe wieloryby baraszkujące na spodenkach. Tego już nie może strawić. Upływa pełna minuta, nim opanowuje się ostatecznie, by się odezwać do karła, ale głos wciąż drży jej z wściekłości.
– Williams… zdaje się… że mieliście wyszorować szybę dyżurki przed moim przyjściem!
Williams zmyka niby czarno-biały chrabąszcz.
– A wy, Washington…
Washington niemal truchtem wraca do swojego kubła. Oddziałowa rozgląda się dookoła, zastanawiając się, kogo by tu jeszcze zrugać. Spostrzega mnie, ale kilku pacjentów, ciekawych, co się dzieje na korytarzu, wyszło akurat z sypialni. Oddziałowa zamyka więc oczy, żeby się skupić. Nie może się pokazać pacjentom w takim stanie, z twarzą bladą i wykrzywioną ze złości. Ze wszystkich sił stara się opanować. Wreszcie ściąga wolno wargi pod białym noskiem; zlewają się, jakby rozgrzany do czerwoności drut zaczął się topić, migoczą przez ułamek sekundy, po czym – gdy metal zastyga – stają się twarde, dziwnie matowe i coraz zimniejsze. Oddziałowa rozchyla je i wysuwa język podobny do odłamka żużlu. Następnie otwiera oczy, tak samo teraz matowe, zimne i pozbawione wyrazu jak usta; nie przejmując się swoim odmienionym wyglądem, zaczyna się witać z pacjentami zgodnie z codzienną procedurą, pewna, że są jeszcze zbyt śpiący, by zauważyć różnicę.
– Dzień dobry, panie Sefelt, wciąż pana bolą zęby? Dzień dobry, panie Fredrickson. Jak się panom spało? Macie sąsiednie łóżka, prawda? A propos, poinformowano mnie, że weszliście w porozumienie co do brania leków – oddaje pan swoje pigułki koledze, prawda, panie Sefelt? Wrócimy do tego później. Dzień dobry, Billy. Rozmawiałam po drodze z twoją mamą, prosiła, by ci powtórzyć, że wciąż myśli o tobie i wierzy, że jej nie zawiedziesz. Dzień dobry, panie Harding… Ojej, ma pan paznokcie poobgryzane do żywego mięsa! Znów pan to robi?
Zanim ktokolwiek zdąży jej odpowiedzieć, jeśli nawet wie co, oddziałowa zwraca się do McMurphy’ego stojącego przed nią nadal w samych tylko atłasowych spodenkach. Harding spostrzega je i gwiżdże.
– A pan, panie McMurphy – mówi oddziałowa z uśmiechem jak cukierek – mógłby już przestać się afiszować swoją męską budową i krzykliwymi kalesonami, wrócić do sypialni i włożyć odzież szpitalną.
McMurphy kłania się cyklistówką jej oraz pacjentom, którzy gapią się na jego spodenki i podśmiewają z wielorybów, po czym bez słowa znika w drzwiach sypialni. Oddziałowa odwraca się i rusza w przeciwnym kierunku, niosąc przed sobą swój czerwony, pozbawiony wyrazu uśmiech, ale nim znika w drzwiach dyżurki, śpiew McMurphy’ego znów płynie z sypialni na korytarz.
– “Bierze mnie do salonu, chłodzi ruchem wachlarza – słyszę plaśnięcie, kiedy uderza się dłonią po gołym brzuchu – szepcze matce na ucho: koo-cham tego karciarza”.
Sprzątając pustą sypialnię, wymiatam kłaki kurzu spod łóżka McMurphy’ego, gdy nagle uderza mnie w nozdrza zapach, który uświadamia mi po raz pierwszy, odkąd przebywam w szpitalu, że w tej wielkiej sali pełnej łóżek, w której sypia czterdziestu dorosłych mężczyzn, zawsze unosiły się setki zapachów – zapach środków owadobójczych, maści cynkowej, talku, pożywki dla niemowląt, płynu do przemywania oczu; kwaśny smród moczu i starczych ekskrementów; zmurszały cuch kalesonów i skarpet, śmierdzących nawet zaraz po upraniu; intensywna woń wykrochmalonej pościeli; cierpki fetor nieświeżych oddechów; bananowy odór oleju maszynowego, czasem nawet swąd palonych włosów – ale nigdy przedtem, nim McMurphy zjawił się na oddziale, nie czuło się tu zapachu kurzu i ziemi z rozległych pól, męskiego zapachu potu i pracy.
*
Podczas śniadania McMurphy wciąż śmieje się i gada jak najęty. Po porannym sukcesie uważa, że z Wielką Oddziałową pójdzie mu jak z płatka. Nie wie, że tym razem zdołał ją zaskoczyć, ale od tej chwili będzie się miała na baczności.
McMurphy błaznuje bez przerwy, żeby wreszcie pobudzić kogoś do śmiechu. Nie daje mu spokoju, że pacjenci potrafią najwyżej słabo się uśmiechnąć lub zachichotać cicho. Bierze się za Billy’ego Bibbita, który siedzi naprzeciw niego, i szepcze poufnie:
– Ty, Billy, pamiętasz, jak wtedy w Seattle poderwaliśmy te dwie szproty? Dawno takich nie rypałem.
Billy unosi gwałtownie wzrok znad talerza. Otwiera usta, ale nie może wydobyć głosu. McMurphy zwraca się do Hardinga.
– Zresztą wcale by się nam nie udało tak łatwo ich poderwać, gdyby nie to, że słyszały już co nieco o Billym. W tamtych czasach znany był wszędzie jako Billy Maczuga. Dziewczyny już chciały wystawić nas do wiatru, gdy wtem jedna spojrzała na niego. “Czy to przypadkiem nie jest ten sławny Billy Bibbit Maczuga, o którym mówią, że ma trzydziestopięciocentymetrowego…?” Billy kiwnął głową, nie dając jej dokończyć, zaczerwienił się – zupełnie tak jak w tej chwili – i dalej wszystko poszło gładko. Pamiętam jeszcze, że kiedy już wzięliśmy je do hotelu, z łóżka Billy’ego dobiegł mnie głos jego babki: “Panie Bibbit, jestem zawiedziona; słyszałam, że ma pan trzydziesto… trzydziesto… o mój Boże!”
McMurphy wybucha śmiechem, wali się po udzie, nachyla się przez stół i szturcha Billy’ego, który o mało nie mdleje, tak się czerwieni i chichocze.
McMurphy mówi, że naprawdę brakuje mu tu do szczęścia tylko dwóch takich fajnych babek jak tamte. W życiu nie spał w równie wygodnym łóżku, a żarcie palce lizać! Nie pojmuje, dlaczego wszyscy są tacy osowiali, że ich tu zamknięto.
– Spójrzcie no – woła podnosząc szklankę do światła – to moja pierwsza szklanka soku pomarańczowego od pół roku! Ha, to mi się podoba. Wiecie, co dostawałem na śniadanie na farmie? Czym nas tam karmili? Mogę wam opisać, jak to wyglądało, ale pojęcia nie mam, co to niby było; rano, w południe i wieczorem podawano to przypalone na czarno, znajdowały się w tym kartofle, a konsystencją przypominało lepik. Wiem jedno; nie był to sok pomarańczowy. A spójrzcie na mnie teraz: dostaję bekon, grzanki, masło, jajka, kawę – ta ślicznotka w kuchni jeszcze pyta, czy chcę czarną, czy z mlekiem, i mówi mi “dziękuję” – i olbrzymią, wspaniałą szklanicę zimnego soku pomarańczowego! Rany, za żadne skarby stąd bym nie wyszedł!
Wciąż lata po dokładki, obiecuje dziewczynie nalewającej kawę, że po wyjściu ze szpitala umówi się z nią na randkę, wychwala czarnego kucharza mówiąc, że tak smacznych jajek sadzonych jeszcze nigdzie nie jadł. Do płatków kukurydzianych można sobie wkrajać banany – McMurphy bierze ich całą kiść, proponuje czarnemu sanitariuszowi, że odpali mu jednego, bo wygląda nietęgo; czarny spogląda na koniec korytarza, gdzie w szklanej klatce widać oddziałową, i odpowiada, że personelowi nie wolno jadać z pacjentami.
– Regulamin oddziału?
– Właśnie.
– Twoja strata – oświadcza McMurphy, obiera i pałaszuje po kolei trzy banany pod nosem czarnego, po czym mówi, że gdyby ten miał kiedy ochotę, to wystarczy słowo, a wyniesie mu jednego ze stołówki.
Zjadłszy całą kiść, klepie się po brzuchu, wstaje i rusza do drzwi, ale duży sanitariusz zagradza mu drogę i tłumaczy, że zgodnie z regulaminem pacjenci wychodzą ze stołówki wszyscy razem o siódmej trzydzieści. McMurphy patrzy na niego, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał, po czym zerka na Hardinga. Harding kiwa głową, więc McMurphy wzrusza ramionami i wraca na miejsce.
– Niech to cholera, nie mam zamiaru łamać regulaminu!
Zegar na końcu sali wskazuje piętnaście po siódmej; to kłamstwo, że jesteśmy tu dopiero kwadrans, bo nietrudno poznać, że tkwimy w stołówce przynajmniej godzinę. Wszyscy skończyli jeść i rozparli się wygodnie na krzesłach; obserwują dużą wskazówkę, czekają, kiedy pokaże wpół do ósmej. Czarni odbierają zachlapane tace od Roślin i wywożą obu staruszków, żeby ich umyć szlauchem. Połowa chłopaków opiera głowy na rękach, żeby się zdrzemnąć, zanim wrócą czarni. Zupełnie nie wiadomo, co robić – nie ma kart, pism ani łamigłówek. Można tylko spać albo obserwować zegar.