– “Twe konie są głodne, tak mi powiedziała”. – Bawi go echo, które się toczy po całej umywalni. – “Usiadłbyś tu przy mnie, siana bym im dała!” – Nabiera tchu, jego głos wzbija się i tężeje, aż drżą druty w ścianach. – “Konie nie tkną siana, które byś im da-łaaaa!” – Rozciąga ostatnią sylabę i przez chwilę wyśpiewuje ją na różne tony, po czym raptownie zniża głos i kończy piosenkę: – “Muszę jechać dalej, żegnaj, moja mała”.
Prawdziwy śpiew! Wszyscy oniemieli. Czegoś podobnego nie słyszeli od lat, przynajmniej nie tu na oddziale. Okresowi w sypialni słuchają wsparci na łokciach i mrugają z niedowierzaniem. Spoglądają po sobie, unosząc pytająco brwi. Dlaczego czarni go jeszcze nie uciszyli? Dlaczego tego nowego gościa traktują inaczej? Nikomu innemu nie daliby podnieść takiego rabanu, a przecież McMurphy też jest tylko człowiekiem ze skóry i kości, który kiedyś opadnie z sił, zżółknie i umrze, jak my wszyscy. Podlega tym samym prawom: musi jeść i przezwyciężać podobne przeszkody, więc powinien być równie bezradny wobec Kombinatu jak wszyscy, no nie?
Ale nowy gość rzeczywiście jest inny – Okresowi to widzą; widzą, że jest inny od wszystkich, którzy przewinęli się przez oddział w ciągu ostatnich dziesięciu lat, inny od wszystkich, z którymi mieli do czynienia na zewnątrz szpitala. Może i jest tak samo bezsilny jak oni, ale Kombinat jeszcze go nie dostał.
– “Wozy pełne czekają, a bat dzierżę w dłoni…”
Jak mu się udało nie wpaść w ręce Kombinatu? Może tak jak i staremu Pete’owi nie wmontowali mu na czas zespołów sterujących? Może chował się na dziko i tułał po całym kraju, raz był tu, raz tam, jako dzieciak nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej niż kilka miesięcy, więc szkoła nie zdążyła go urobić, a potem pracował przy wyrębie lasu, grał w karty, obsługiwał koło fortuny, wędrował chyżo, szybko, wciąż był w ruchu i dlatego Kombinat nie zdołał mu nic wmontować? Może to właśnie jest odpowiedź, może dlatego Kombinat nie miał z nim szans, tak jak wczoraj rano czarny usiłujący wsadzić mu termometr, bo w ruchomy cel trudno trafić?
Bez żony suszącej mu głowę o nowe linoleum. Bez krewnych wpatrzonych w niego prosząco łzawymi, starczymi oczyma. Bez nikogo, na kim by mu naprawdę zależało. Dzięki temu był wolny i mógł być dobrym oszustem. Może czarni dlatego nie pędzą go uciszyć; wiedzą, że nie mają nad nim żadnej władzy, pamiętają, co to było ze starym Pete’em i co może zrobić człowiek bez żadnych instalacji. Widzą również, że McMurphy jest sporo większy od starego Pete’a; gdyby chcieli go załatwić, musieliby się zabrać do tego we trzech, a i wtedy Wielka Oddziałowa musiałaby stać w pogotowiu ze swoją strzykawką. Okresowi kiwają do siebie głowami; tak, to dlatego czarni pozwalają mu śpiewać, choć każdemu z nas już dawno by zamknęli gębę.
Wychodzę z sypialni na korytarz, akurat gdy McMurphy wyłania się z umywalni. Ma na sobie cyklistówkę i niewiele więcej; tylko ręcznik wokół bioder, który podtrzymuje jedną ręką. W drugiej niesie szczotkę do zębów. Przystaje i kołysząc się na palcach, żeby nie dotknąć piętami lodowatej posadzki, rozgląda się wkoło. Wybiera najmniejszego z czarnych, podchodzi do niego i rąbie go pięścią w plecy, jakby się znali od dziecka.
– Słuchaj, stary, gdzie mogę dostać pasty, żeby umyć sobie kłapacze?
Czarny karzeł odwraca szybko głowę i natyka się nosem na pięść, która go huknęła. Spogląda na nią gniewnie, zerka za siebie, aby na wszelki wypadek sprawdzić, gdzie są pozostali sanitariusze, po czym mówi McMurphy’emu, że dopiero o szóstej czterdzieści pięć otwiera się szafkę z przyborami toaletowymi.
– Zgodnie z regulaminem – dodaje.
– Ach tak? Trzymacie pastę w szafce?
– Tak. W zamkniętej na klucz szafce.
Czarny chce wrócić do polerowania listwy przy posadzce, ale dłoń McMurphy’ego niby czerwone kleszcze wciąż ściska go za ramię.
– W zamkniętej szafce, tak? No, no, no, a czemu to trzymacie pastę do zębów pod kluczem? Nie jest przecież niebezpieczna, co? Nie można nią ani nikogo otruć, ani nikomu rozwalić tubką łba, prawda? Więc czemu to, kochasiu, zamykacie w szafce tę małą, niewinną tubkę, co?
– Tego wymaga regulamin oddziału, panie McMurphy – odpowiada karzeł, a ponieważ widzi, że słowa te nie wywierają na McMurphym żadnego wrażenia, zerka spod oka na rękę leżącą na jego ramieniu i dodaje: – Jak by to wyglądało, gdyby każdy mył zęby, kiedy mu przyjdzie ochota!
McMurphy puszcza ramię czarnego i zastanawia się nad tym przez chwilę, skubiąc palcami ryże włosy na piersi.
– Aha, aha, zaczynam kapować. Regulamin jest po to, żeby nikt nie ganiał myć zębów po każdym posiłku.
– Rety, nic pan…
– Nie, nie, już teraz pojąłem. Chodzi o to, że ludzie o różnych porach lataliby szorować zębiska.
– Właśnie, dlatego my…
– Co by się tu działo! Myliby zęby o wpół do siódmej, o szóstej dwadzieścia, a nawet – Boże chroń – o szóstej! Taak, teraz rozumiem.
Dostrzega mnie przy ścianie i mruga w moją stronę nad głową czarnego.
– Muszę skończyć tę listwę, McMurphy.
– Ach, przepraszam, nie chciałem przeszkadzać.
McMurphy odsuwa się nieco, a czarny pochyla się nad listwą. Po chwili jednak McMurphy znów podchodzi bliżej, przegina głowę i zagląda do puszki stojącej obok czarnego.
– Co my tu mamy?
Czarny patrzy w dół.
– Gdzie?
– W tej starej puszce, bratku. Co to za świństwo?
– To… proszek mydlany.
– Cóż, zwykle używam pasty, ale… – McMurphy zanurza szczotkę w proszku, obraca, wyciąga i stuka nią o brzeg puszki -…ale to też się nada. Dziękuję. A do sprawy regulaminu wrócimy później.
Po czym wchodzi do umywalni, skąd po chwili znów dolatuje mnie śpiew, zniekształcony trochę przez energiczne ruchy szczotki.
Czarny stoi i patrzy za nim, trzymając bezwładnie ścierkę w szarej dłoni. Po minucie mruga nagle i rozgląda się dookoła, a kiedy dostrzega mnie i odgaduje, że wszystko widziałem, łapie mnie za sznurek od spodni piżamy i ciągnie korytarzem na miejsce, które wyszorowałem akurat wczoraj.
– Tu! Tu, niech cię diabli! Masz pracować, a nie łazić i gapić się jak stara głupia krowa! Tu! Tu!
Odwracam się do czarnego plecami, żeby ukryć uśmiech, pochylam i biorę do roboty. Cieszę się, że McMurphy’emu udało się wkurzyć drania. Tata też umiał robić takie rzeczy – pamiętam, jak stał w szerokim rozkroku i mrużąc oczy spoglądał z kamienną twarzą w niebo, kiedy zjawili się przedstawiciele rządu, żeby odkupić naszą ziemię.
– Dzikie gęsi – rzekł tata, zezując do góry.
Przedstawiciele rządu zaszeleścili papierami i podnieśli głowy.
– Co…? W lipcu? To pora roku bez gęsi. W lipcu gęsi brak.
Mówili jak turyści ze wschodniego wybrzeża, przekonani, że właśnie w ten sposób należy rozmawiać z Indianami, jeśli się chce, aby rozumieli. Tata nie zważał na to, jak mówią. Wciąż patrzył w niebo.
– Gęsi na niebie, biały człowieku. Wiesz dobrze. Tego roku. Ubiegłego roku. I rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej.
Przedstawiciele spojrzeli po sobie, chrząkając.
– Tak. Może prawda, Wodzu Bromden. Ale teraz gęsi nieważne. Ważny kontrakt. Kontrakt dać wielkie korzyści wam i waszemu plemieniu. Kontrakt zmienić życie czerwonoskórego człowieka.
A tata swoje:
– …i jeszcze rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej, i jeszcze rok wcześniej…
Zanim przybysze wreszcie zrozumieli, że się z nich nabija, wszyscy starsi plemienia – którzy siedzieli na progu naszego szałasu, to chowając fajki do kieszeni kraciastych, czerwono-czarnych wełnianych koszul, to znów je wyciągając, i szczerzyli zęby do siebie i taty – już się pokładali ze śmiechu. Stryj Skaczący Wilk tarzał się po ziemi i rechocząc tak, że ledwo mógł oddychać, wołał:
– Wiesz dobrze, biały człowieku!
Przedstawiciele rządu wkurzyli się rzeczywiście: bez słowa obrócili się na pięcie i ruszyli w stronę szosy czerwoni jak buraki, my zaś wyliśmy z radości. Czasami zapominam, jak wiele może zdziałać śmiech.