– Dzień dobry, podoficerze Mahlke! – Próba nie udała się.
– Czekam tu na Klohsego. Ma gdzieś matematykę.
– No, to się ucieszy!
– Chcę z nim pomówić na temat prelekcji.
– Byłeś już w auli?
– Mam już prelekcję przygotowaną słowo po słowie.
– A widziałeś sprzątaczki? Szorują już ławki.
– Zajrzę tam potem z Klohsem i omówię sposób ustawienia krzeseł na podium.
– Ale się ucieszy!
– Zażądam, żeby prelekcja odbyła się tylko dla uczniów od niższej tercji wzwyż.
– Czy Klohse wie, że czekasz tutaj na niego?
– Panna Hersching z sekretariatu zameldowała mu o tym.
– No, ale się ucieszy!
– Wygłoszę prelekcję bardzo krótką, ale treściwą.
– No, chłopie, opowiedzże, jakeś to zrobił, i to w tak krótkim czasie?
– Mój drogi Pilenz, trochę cierpliwości: w mojej prelekcji zostaną poruszone i omówione niemal wszystkie problemy związane z tym odznaczeniem.
– No, ale się Klohse ucieszy!
– Poproszę, żeby mnie nie wprowadzał, ani nie przedstawiał.
– To może Mallenbrandt, co?
– Nie, po prostu pedel zapowie prelekcję i basta.
– No, ale się…
Głos dzwonka skakał z piętra na piętro i zakończył lekcje we wszystkich klasach gimnazjum. Dopiero teraz Mahlke zupełnie otworzył oczy obramowane krótkimi, rzadkimi rzęsami. Jego postawa miała się wydawać niedbała – ale stał gotowy do skoku. Jakby zagrożony od tyłu, na wpół odwróciłem się od szklanej gablotki: to już nie był szary kot, lecz raczej czarny, który skradał się w naszym kierunku na białych łapkach i pokazywał swój biały śliniaczek. Wypchane koty umieją czaić się prawdziwiej niż żywe. Na umieszczonej w gablotce tekturowej karteczce widniał pięknie wykaligrafowany napis: kot domowy. Ponieważ po dzwonku zrobiło się za cicho, ponieważ mysz się obudziła, a kot nabierał coraz większego znaczenia, powiedziałem w kierunku okna coś żartobliwego i jeszcze coś, coś o jego matce i ciotce, mówiłem, żeby mu dodać sił, o jego ojcu, o parowozie ojca, o śmierci ojca koło Tczewa i przyznanym mu pośmiertnie odznaczeniu za odwagę:
– No, twój ojciec, gdyby jeszcze żył, ucieszyłby się na pewno.
Zanim jednak zdołałem przywołać zaklęciem ojca i wyperswadować myszy kota, pomiędzy nami stanął dyrektor Waldemar Klohse i odezwał się wysokim, czystym głosem. Klohse nie gratulował, nie mówił „panie kapralu, odznaczony tak i tak”, ani nawet „panie Mahlke, ogromnie się cieszę”, tylko podkreśliwszy swoje żywe zainteresowanie dla mojej służby w Arbeitsdienst i dla piękna krajobrazu Borów Tucholskich – Lóns tam się wychował – wypowiedział jakby mimochodem kilka starannie uporządkowanych słów ponad czapkę Mahlkego:
– Widzi pan, Mahlke, jednak pan swego dokonał. Był pan już w gimnazjum Horsta Wessela? Mój szanowny kolega, dyrektor doktor Wendt, ucieszy się. Na pewno nie omieszka pan wygłosić małej prelekcji dla swoich dawnych kolegów, która umocni w nich wiarę w nasz oręż. Czy mogę prosić pana na minutę do mego gabinetu?
Wielki Mahlke, z rękami wygiętymi jak ucha dzbana, poszedł za dyrektorem Klohsem do jego gabinetu i w drzwiach zmiótł polową czapkę z krótko ostrzyżonej głowy: jego guzowata potylica! Oto umundurowany gimnazjalista w drodze na poważną rozmówkę; nie czekałem na jej wynik, mimo że byłem ciekaw, co też zupełnie już rozbudzona i bardzo przedsiębiorcza mysz powie po tej rozmowie do kota, który był wprawdzie wypchany, ale wciąż czaił się do skoku.
Drobny, złośliwy triumf: znowu ja byłem górą. No, poczekaj! Ale on nie będzie mógł ustąpić, nie będzie mógł chcieć ustąpić.
Pomogę mu. Muszę porozmawiać z Klohsem. Poszukam słów, które trafiają do serca. Szkoda, że wywieźli papę Bruniesa do Stutthofu. Ten byłby go chwycił pod ramię, ze starym, poczciwym Eichendorffem w kieszeni.
Ale Mahlkemu nikt nie mógł pomóc. Może, gdybym był porozmawiał z Klohsem… Ale ja z nim przecież rozmawiałem, przez pół godziny dmuchał mi w twarz zaprawione miętą słowa, na które odpowiadałem pokornie i chytrze:
– Według zwykłej ludzkiej miary ma pan zapewne rację, panie dyrektorze. Ale czy nie można by, biorąc pod uwagę, mam na myśli, w tym szczególnym wypadku. Z jednej strony doskonale pana rozumiem. Zasady, na których opiera się zakład, to rzecz nienaruszalna. To, co było, nie może stać się niebyłym, ależ drugiej strony i ponieważ tak wcześnie stracił ojca…
Rozmawiałem też z księdzem Guzewskim i z Tullą Pokriefke, żeby ona z kolei porozmawiała ze Störtebekerem i jego kompanią. Poszedłem do mego dawnego jungbannführera. Miał drewnianą nogę, pamiątkę z Krety, siedział za biurkiem w kierownictwie okręgu na Winterplatz, był zachwycony moim projektem i wymyślał na belfrów.
– Jasne, oczywiście, zrobi się. Niech tu przyjdzie ten Mahlke. Przypominam go sobie mgliście. Czy nie było z nim jakiejś historii? Mniejsza z tym. Strąbię, kogo się da. Nawet Bund Deutscher Mädel i organizację kobiet. Zdobędę salę naprzeciwko, w głównej dyrekcji poczty, trzysta pięćdziesiąt miejsc…
A ksiądz Guzewski podjął się zgromadzić w zakrystii swoje starsze panie i kilkunastu katolickich robotników, ponieważ nie rozporządzał salą parafialną.
– Może pański przyjaciel mógłby na początku powiedzieć coś o świętym Jerzym, a przy końcu wskazać na znaczenie i moc modlitwy w wielkiej potrzebie i w niebezpieczeństwie, żeby nadać wykładowi ramy odpowiednie dla kościoła – zaproponował ksiądz Guzewski i obiecywał sobie wiele po prelekcji.
Na marginesie wspomnę jeszcze o owej piwnicy, którą wyrostki spod znaku Störtebekera i Tulli Pokriefke chciały mu oddać do dyspozycji. Niejaki Rennwand, którego znałem z widzenia – był ministrantem w kościele Serca Jezusowego – a teraz został mi przedstawiony przez Tullę, napomknął coś tajemniczo o liście żelaznym dla Mahlkego, tyle tylko, że będzie musiał oddać pistolet.
– Oczywiście zawiążemy mu oczy, kiedy będzie szedł do nas. Musi także podpisać krótkie oświadczenie w miejsce przysięgi, że będzie milczał i tak dalej, czysta formalność. Ma się rozumieć, że zapłacimy mu przyzwoicie. Albo w gotówce, albo zegarkami. My także nic nie robimy za darmo.
Ale Mahlke nie chciał ani tego, ani tamtego, ani też honorarium. Szturchnąłem go:
– Czego ty właściwie chcesz? Nic a nie dogadza. No, to pojedź do oddziału Tuchola-Północ. Tam jest teraz nowy rocznik. Szef kuchni i magazynier pamiętają cię jeszcze z tamtych czasów i na pewno będą się cieszyli, kiedy się u nich zjawisz i palniesz mówkę.
Mahlke spokojnie wysłuchał wszelkich propozycji, chwilami uśmiechał się, kiwał głową, zadawał rzeczowe pytania dotyczące organizacji planowanej imprezy, a kiedy już nic jej nie stało na przeszkodzie, odrzucał krótko i mrukliwie wszystko, nawet zaproszenie od władz okręgowych; bo dla niego istniał od początku tylko jeden cel: aula naszej szkoły. Chciał stanąć w przesyconym kurzem świetle, sączącym się przez neogotyckie, ostrołukowe okna. Chciał mówić w smrodzie trzystu głośno lub cicho pierdzących gimnazjalistów. Chciał mieć poczucie, że koło niego i za nim zgromadzone są wyłysiałe głowy jego dawnych nauczycieli. Chciał mieć jako swoje vis-à-vis w końcu sali ów olejny obraz, przedstawiający fundatora szkoły, barona von Conradi, serowato bladego i nieśmiertelnego pod grubą warstwą połyskującego pokostu. Chciał wejść do auli przez stare brązowe drzwi i po krótkim, możliwie udanym przemówieniu wyjść przez drugie drzwi; ale Klohse, w pumpach w drobną kratkę, zastawił mu jednocześnie oba przejścia.
– Jako żołnierz powinien pan to rozumieć, Mahlke. Nie, tamte sprzątaczki szorowały ławki bez specjalnego powodu, nie dla pana, nie w związku z pańskim przemówieniem. Pański plan może być nie wiem jak dobrze obmyślony, pomimo to nie doczeka się realizacji: wielu ludzi – proszę pozwolić to sobie powiedzieć – przez całe życie kocha się w kosztownych dywanach, a pomimo to umiera na gołych deskach. Niech pan się nauczy rezygnować, Mahlke.
W końcu Klohse na tyle zmiękł, że zwołał konferencję, na której jednak, w porozumieniu z dyrektorem gimnazjum im. Horsta Wessela, postanowiono: „Dobro zakładu wymaga…”