– Ale przecież ta Murzynka dała mi lekarstwo. Ja, panie doktorze, po raz pierwszy od kilku miesięcy czuję się zupełnie nieźle. W nocy i rano myślałem, że to już nareszcie idzie koniec, ale teraz cieszę się, że jeszcze nie.
Tubiełło zakręcił się na miejscu.
– Wiem, wiem. Doktor Gudrun zaaplikowała panu DFR – B. Świństwo, sztuczne sterydy wymieszane z jakąś kataleptycznogenną chemią, która oszukuje układ nerwowy. Proszę wybaczyć, nie powinienem tego przy panu mówić, ale to do niczego dobrego nie prowadzi. Gudrun jest młoda, mało jeszcze widziała i wydaje się jej, że terapię można za
stąpić kilkudniowym widowiskiem. Pacjent, szczęśliwy z poprawy, będzie piać peany, a potem nagle padnie jak ta zwiędła koniczyna i wtedy ona tylko rozłoży bezradnie swoje hebanowe ramionka, bo co jej innego zostanie? Proszę wybaczyć tę odrobinę poezji… Cóż, prowadzi pana, jej sprawa. Niestety, przypomina to pompowanie przekłutego balonu; można dmuchać, owszem, nawet trochę się nadmie, ale… – nie skończył, westchnął beznadziejnie i odgiął głowę do tyłu, pozostając w tej pozycji dobrą minutę.
– Chciałbym się już położyć- powiedział Irek cicho, mając nadzieję, że doktor pozwoli mu wrócić do sali. Nie obchodziło go nic z tego, co przed chwilą o sobie usłyszał. Medyczne terminy, kwieciste interpretacje obrazów uszkodzonych narządów i dramatyczna niemoc doktora Tubiełły przepływały obok, trafiając w pustkę. Wyzwolony od bólu, pragnął najpiękniej wykorzystać tę krótką zapewne pauzę. Owinąć się kocem obleczonym świeżą poszwą o zapachu płynu dezynfekcyjnego, usypiać przy dźwiękach szpitalnej muzyki, w spokojnym szumie rozmów dobiegających z sąsiednich posłań, milknącym szuraniu czyichś kroków po korytarzu. Pomyślał sobie nie bez zdziwienia, że szpital tak prędko stał się jego światem, a niewygodne, poobtłukiwane łóżko na kółkach – małą ojczyzną.
– Zaraz, zaraz… – oponował Tubiełło. – Przyszedł pan przecież porozmawiać o przebiegu leczenia. Niech pan mi powie, czy myśli pan o przyszłości?
– O przyszłości? – Irek pierwszy raz uśmiechnął się papierowymi wargami. – Powiem panu, że gdy będzie pan miał dziewięćdziesiąt parę lat, pozostaną panu tylko dwie kategorie czasu – przeszłość i czas mityczny.
Tubiełło nie zrozumiał jednak dowcipu.
– Może będę miał, a może i nie będę miał – spojrzał niechętnie spod malowanych rzęs. – W każdym razie pańska przyszłość zależy tylko i wyłącznie od pana. Będzie ona wyglądać na przykład tak. Ma pan zaatakowany rdzeń kręgowy, to są guzy zewnątrzrdzeniowe, a pewnie też i wewnątrzrdzeniowe, rozpychające od środka segmenty kręgosłupa. Stwierdzimy jeszcze, czy gwiaździaki, czy skąpodrzewiaki. Ktoś układający kiedyś te terminy musiał mieć szczególny dar wyobraźni, proszę wybaczyć te dygresje… Stąd właśnie pański potworny ból. Współczuję – nieoczekiwanie położył rękę na dłoni Irka – ale nie jestem od użalania się nad losem. Operować ich już nie można, zneutralizować jak u młodszych chorych również nie. Pański organizm by tego nie wytrzymał, umarłby pan w męczarniach, po prostu wysychałyby panu po kolei wszystkie organa. Za kilka, może kilkanaście dni rozpocznie się ostatnia faza. Przede wszystkim doktor Gudrun nie uśmierzy już bólu. Nie pomoże ani DFR – B, ani też syntetyczne opiaty, które trzymamy w specjalnym bunkrze i po których nawet ten wieszak na fartuchy mógłby mieć wizje edeńskiego ogrodu. Znowu ta poezja, przepraszam…
– To powiedziawszy, niespodziewanie rzucił piłeczką nad głową Irka, w kąt gabinetu, tam gdzie rzeczywiście stał wieszak, i schwycił ją zręcznie, gdy się odbiła. – Jednym słowem
– ciągnął dalej – przeżyje pan piekło. Ponadto zaczną się coraz poważniejsze zaburzenia równowagi. Będzie pan padał, może łamał kończyny, które nigdy się nie zrosną. Będzie pan wymiotował żółcią, mając wrażenie, że za chwilę resztki żołądka wyrwą się panu przez gardło. Jednocześnie, co naprawdę nieuniknione, nastąpi proces niedowładu rąk i nóg, zakończony całkowitym paraliżem. Będzie temu towarzyszyć częściowa lub pełna utrata wzroku. Najgorsze, człowiek jest jakoś tak niefortunnie urządzony, że nie straci pan
przytomności. To może trwać nawet kilka miesięcy. Kilka miesięcy – ślepy, przykuty do łóżka, niepanujący nad fizjologią, skręcany straszliwym cierpieniem, stanowiącym jedyną treść ostatnich dni. Będzie pan klął swoje życie, może wył na całe piętro jakieś niewyobrażalne głupstwa. Będzie pan pamiętał tylko ból, wiedział, że jest z bólu i dla bólu, i że niczego nie ma poza bólem. Dopiero potem, pod sam koniec nastąpi śpiączka, pozorne zbawienie. Odejdzie pan, o niczym nie wiedząc, jak uległa ofiara, wyrzekająca się samej siebie, zdana jedynie na bezwzględność losu, co potrafi zniszczyć nawet godność człowieka, godność mężczyzny też.
Irek skurczył się na krześle i poruszając bezgłośnie ustami, wbijał wzrok w podłogę. Słoneczne cętki na chłodnej posadzce nabierały czerwonawego odcienia. Cóż można było powiedzieć po kanonadzie takich słów? Gdy minęła dłuższa chwila, uniósł jednak głowę i bąknął niepewnie:
– Chciałbym wiedzieć, do czego pan zmierza.
Tubiełło wstał, dyskretnie rozprostował kości i przysiadł na krawędzi biurka. Spojrzał z bliska na Irka, a ten dopiero teraz zauważył, że oczy doktora są niepokojące, potrafią przeszywać, mają bladozielone tęczówki wpisane w obwódki o smoliście czarnej barwie.
– Wierzy pan w Boga? – zapytał. – Tak odrzekł Irek.
– A czyjego intencje nie są widoczne? Czy te obrazki – rozrzucił plik wydruków badania – nie mówią wyraźnie, do czego Bóg wobec pana zmierza? Ja natomiast chciałbym ominąć gehennę, którą panu sprokurował, i zaproponować overleading.
Milcząc, podrzucił kilka razy piłeczkę, a następnie zwinnym ruchem umieścił ją w przeźroczystym pojemniku.
– Co to znaczy?
– Nie wyrażam się jasno? Chcę pana przeprowadzić. – Przeprowadzić?…
– Tak jest, przeprowadzić. Mądrze i bezpiecznie przeprowadzić na tamtą stronę.
Irek nie wiedział, jak zareagować.
Czy zebrać siły, wstać w milczeniu i wyjść, czy przypomnieć sobie najbardziej plugawe przekleństwa, zrekompensować wrzaskiem słabość i poczucie bezsensu jakiejkolwiek obrony? A może powiedzieć coś mądrego, o przykazaniach Bożych, o życiu, śmierci, Piśmie Świętym?
Tylko co?
Zrobiło mu się zimno, zacisnął ręce; czuł, że się trzęsą i lodowacieją. Przez chwilę poruszał ustami i mlaskał językiem, jak gdyby próbując dźwięku różnych wyrazów. Wreszcie wykrztusił:
– Pan chce, żebym ja umarł… Doktor uśmiechnął się z politowaniem.
– Czy to aby na pewno j a chcę? Jest pan przekonany, że j a? To j a temu wszystkiemu jestem winien? – flegmatycznym ruchem podniósł do góry plik wydruków, a potem rozluźnił palce. Arkusze ze śliskim szelestem rozsypały się po biurku, kilka spadło na podłogę.
– Przecież to, co pan mi proponuje, to jest… – pociągnął nosem – to jest… Eutanazja to jest!
Tubiełło pochylił się nad nim, zacisnął dłonie na ramionach, przybliżył pachnącą twarz, nieomal dotykając czołem jego czoła. Zajrzał przy tym głęboko w oczy, wzrokiem kłującym jak reflektory, które omiatają czarne niebo.
– Dlaczego pan używa tego słowa? – wyszeptał miękkim głosem. – Jak można nosić w sobie tyle nienawiści? Zrównuje mnie pan teraz z nazistami, którzy podstępnie
uśmiercali nieuleczalnie chorych, albo lekarzami – dewiantami, zafascynowanymi zadawaniem śmierci. Czyja coś przed panem ukrywam, czy robię coś bez pańskiej wiedzy i na przekór Boskim wyrokom? Działam zgodnie z podstawowym prawem natury, a przy tym chcę zapewnić panu spokój, dać absolutną władzę nad samym sobą, dać zwycięstwo nad przeznaczeniem, bo dzięki mnie od pana, a nie od niego będzie zależało załatwienie tej ostatecznej ludzkiej sprawy. Sprawy, o której sama myśl jest dla wielu, nawet zdrowych i młodych, obsesją, największym przekleństwem życia. Będzie to wynikiem pańskiej głębokiej i świadomej decyzji, a nie okoliczności zewnętrznych czy fizjologicznych. Ponadto jest pan wolnym człowiekiem, w każdej chwili może pan wyjść, powiedzieć „żegnam”.