Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Machnął swoim zwyczajem ręką na pożegnanie i wyszedł, przyciskając do piersi aktówkę. Ortalionowy płaszcz z paskiem, swobodnym półkolem zwisającym poniżej pleców, zniknął za zamkniętymi drzwiami.

Można było odnieść wrażenie, że czerwona bryła wschodzącego słońca nie opuszcza pacjentów Szpitala Nieustającej Pomocy na żadnym oddziale i piętrze, w najmniejszym zakamarku ukrytym między spiętrzonymi ścianami kompleksu szpitalnych gmachów. Teraz również wypełniała sobą okienny prostokąt i mimo zapory ochronnych szyb Irek obudził się cały skąpany w purpurze. Płomienie rozlewały się na meble, tapety, ogarniały niepozorny kształt śpiącego współtowarzysza, sprawiały, że ramy Babiego lata Chełmońskiego wyglądały jak otwarte drzwiczki pieca. Powietrze było lekkie, świeże, przepojone poranną wilgocią i zapachem sosen. Nie czuł żadnych dolegliwości, tylko delikatne mrowienie łokci i kolan, przeciągał się, szukając nogami tych płatów pościeli, które nie przylegały w czasie snu do ciała i wobec tego pozostawały przyjemnie chłodne. Po długich chwilach takiej rozkoszy wstał bez trudu i żadnego bólu. Gdyby okna dawały się otwierać, pewnie oparłby się na parapecie, aby jutrzenki blask duszkiem pić, jak w starej piosence. Mógł jednak tylko popatrzeć przez szybę na wyrudziały od słońca, rozległy jak boisko trawnik, zakończony bardzo wysokim, półprzejrzystym parkanem, znad którego wyrastały wierzchołki leśnych drzew.

Z korytarza dobiegły odgłosy intensywnego wysiłku fizycznego, sapanie, ciężkie westchnienia i szuranie po posadzce. Irek wyjrzał przez szparę.

Ten sam co wczoraj gość, podobny do zużytego grzebienia, wykonywał poranną gimnastykę. Naga klatka piersiowa, wyglądająca jak szkielet zawinięty w pergamin, gięła się na wszystkie strony, długie ręce machały w nierównym rytmie, stopy w za dużych, rozdeptanych tenisówkach przedreptywały, zmieniały konfigurację, migały w podskokach. Zrobił pad do przodu i jęcząc, z nieprawdopodobnym wysiłkiem zaczął wyciskać pompki.

Obok przedefilowała Środa Popielcowa, obrzucając wyczynowca lodowatym spojrzeniem.

– To Starościak! – zawołał z łóżka Konieczny, który obudził się akurat, i pokazał kółko na czole.

Irek wyjrzał jeszcze raz.

– No co tak się gapisz? – parsknął ćwiczący, wycierając kark i ramiona. – Nie ma siłowni, to muszę na korytarzu. Dziwne? Wszyscy tylko się dziwią. Wleźli tu na własne życzenie i nie rozumieją oczywistych rzeczy. Nowoczesne społeczeństwo to działania mniejszych i większych zbiorowości. W przedszkolu grupowano nas do rozwoju, w szkole do nauki, w wojsku do obrony, w związkach zawodowych do desperacji, a teraz – do śmierci! Normalne. Dlaczego mam zrywać ze swoim trybem życia? To jest zwykły porządek społeczny i tyle, nie ma co stroić głupich min!

Po śniadaniu nastąpił obchód, który tu wyraźnie miał charakter mniej formalistyczny niż na innych oddziałach. Wszechwłoga przyszedł samotnie, tym razem miał makijaż przyciemniający twarz i oczy o kolorze zmienionym na wodnistozielony. Rozpoczął od milczącego odbijania swojej niebieskiej piłeczki nad łóżkiem Koniecznego i łapania jej z wielką zręcznością.

– Pomaga mi to w skupieniu, zdarza mi się bywać bardzo rozkojarzonym – wyjaśnił głośno.

Pochylił się potem nad Koniecznym i szeptał do niego coś, czego Irek nie słyszał; uśmiechali się przy tym obydwaj.

Irkowi kazał położyć się na brzuchu, badał go dwoma małymi czytnikami przesuwanymi w przeciwne strony po pośladkach i plecach.

– Niestety – komunikował – wszystko posuwa się naprzód. Widzę rozbarwienia tkanki kostnej z otoczką, być może zwapniała. To trochę tak, jakby korniki albo inne złośliwe stworzenia drążyły całą konstrukcję, na której pan się utrzymuje, panie Ireneuszu. Darujmy sobie szczegóły, zrobię wydruki, wyjaśnię dokładnie, jeżeli tylko sobie pan zażyczy. Teraz jelitko. Tu też stan pełnego rozkwitu. Proszę wybaczyć dygresję, ale jakże i tego rodzaju zjawiska świadczą o paradoksach wszechrzeczy. To, co dla jednego jest przejawem bujności natury, dla innego… – tu Wszechwłoga ugryzł się w język – może być czymś całkowicie przeciwnym. No proszę, spektakl trwa na naszych oczach: polipy tracą szypuły bądź od razu przechodzą w adenomatosus malignus. Kiedy przełączymy na podgląd mikroskopowy, na pewno zobaczymy nadmiernie stłoczone i rozmnożone komórki… O, o… Jasne, że tak. A nie mówiłem? Hiperchromazja jąder, jak na dłoni. Może jeszcze płuca… O,o… Tu jest tak, jak było. Ujścia oskrzeli jeszcze jako tako drożne. Bardzo podwyższone poziomy enzymów, wyświetlacz pulsuje mi na czerwono – szczególnie aminotransferaza asparaginianowa oraz dehydrogenaza kwasu mlekowego.

Doktor schował czytnik i zasiadł w fotelu.

– Im dłużej jestem lekarzem, tym trudniej pogodzić mi się ze specyfiką tego zawodu. Mam naturę filozofa i poety, każdy pacjent, każdy przypadek kliniczny powoduje

u mnie konstatacje i refleksje całkowicie wykraczające poza zakres medycyny. Proszę darować ten ton, panie Ireneuszu, ale wielkie sprawy wymagają wielkich słów – zamilkł, skierował wzrok na sufit i trwał długą chwilę nieruchomo, jak skamieniały. – Otóż czasem myślę, że choroba nowotworowa, rak po prostu, nie pieśćmy się eufemizmami, jest poetycką metaforą i filozoficzną syntezą, kluczem do rozumienia duchowych katastrof ludzkości. Rak nie zżera, nie poraża, nie zatruwa, on tylko rośnie, zawsze ponad miarę, zawsze bez rozsądku i granic, nieprzewidywalnie, z wściekłą, spontaniczną żywiołowością. Zatyka kiszki, rozsadza kości i narządy, zarasta pęcherzyki płucne, rozgniata mózgi. Bezradność lekarzy polegała na nieumiejętności powstrzymania tego wzrostu. Nie dotyczy ona wprawdzie nas, ale dla pańskiej generacji jest, niestety, wciąż taka sama, i to też znamienne. Czy zauważył pan, że rak pojawił się dopiero wówczas, kiedy ludzie zaczęli odrzucać wszelkie respektowane przez wieki konwencje, gdy ideą przewodnią stał się bunt, życie na przekór wszelkim zasadom i niepisanym prawom?

Irkowi jak zwykle nie chciało się rozmawiać z Wszechwłoga, teraz jednak musiał zaprotestować:

– Bzdura przecież. Nie umiano go tylko rozpoznać, a ludzie umierali tak samo wtedy, jak i potem.

– Jak ja lubię z panem polemizować, panie Ireneuszu. Jest pan moją piękną przygodą intelektualną. Oczywiście ma pan rację, choć w ogóle jej pan nie ma. Nawet jeśli w średniowieczu, w epoce podbojów kolonialnych czy w osiemnastym wieku istotnie umierano na raka, to nikt o tym nie wiedział. Dla tamtych ludzi był to zgon z powodu bólów głowy albo brzucha, duszności, przejedzenia albo tak zwanego wzburzenia krwi. Nikt nie widział w tym wyroku,

raczej dopust Boży, chory nie żył w świadomości lęgnącej się w nim śmierci, którą co najwyżej można tylko trochę odwlec; on i jego medyk mogli mieć do końca nadzieję.

Wszechwłoga wstał i od tej chwili swoim zwyczajem przemawiał już jak z mównicy, modulując głos, odbijając piłeczkę i gestykulując szerokimi ruchami ramion:

– W każdym razie rak i jego nieposkromiona siła rozrostu jest dla mnie metaforą życia w niezgodzie na świat. Tyle dobrego zmarnowaliście w tym waszym stuleciu, które historycy już zaczynają nazywać „wiekiem przeklętym”, właśnie przez kult bezmyślnej żywiołowości, przez nienawiść do wszelkich ograniczeń, do jakiejkolwiek kontroli. Chcieliście wielkiego rozwoju nauki, hołubiliście odkrycia fizyków, myśl Einsteina – wyrosła wam zabójcza broń, która podzieliła planetę. Pragnęliście równości i sprawiedliwości – pączkowały tak dynamicznie, że skończyły się obozami śmierci, nędzą całych narodów i państwem Pol Pota, a wolność i tolerancja – kompletnym bałaganem etycznym i nieustającymi triumfami kłamstwa. Marzyliście o cywilizacji elektronicznej – wykreowała alternatywny świat, koszmar wirtualnego złudzenia, od którego każdy zwiewał do choćby najprymitywniejszych przejawów natury i który my musieliśmy poddać racjonalnej przebudowie. Nawet żałosna próba ujęcia tego całego śmietniska w jakieś tam kategorie rozumowe, ogólne przyniosła wam postmodernizm i dekonstruktywizm, czyli autodestrukcję kultury. Nie mówię już, w jakim kierunku przerosły was swoboda seksualna, ekologia, genetyka, bo to każdy wie. Szczególnie genetyka. Jako dziecko oglądałem reportaże z obław na zwyrodniałe klonoidy, które uciekły z ośrodka koło Kopenhagi, nigdy nie zapomnę, palili je laserami jak małpy zarażone wścieklizną.

27
{"b":"101079","o":1}