Литмир - Электронная Библиотека

– Niezbyt wygórowana cena – westchnął Crenshaw.

– A masz dziesięć dolarów? – zdenerwował się Bob. – Bo ja nie. Nikt nie miał. Od dawna niczego nie zarobili.

– Sądzisz, że to jedyna Clarissa Montez w całym Rocky Beach?

Bob klikał myszą.

– Tego nie wiem. Ale nikogo o tym imieniu i nazwisku nie ma w danych komputerowych policji.

– Włamałeś się do ich systemu? – zachichotał Jupiter Jones.

Bob nie ukrywał zdziwienia.

– Zawsze się włamuję. Co ty? Udajesz, że nie wiesz?

Jupiter ssał wargę. To mu pozwalało myśleć.

– Dobra! – wystękał po dłuższej przerwie. – Jutro rozładowujemy z wujem Tytusem transport złomu. Poproszę o dziesięć dolców pożyczki. Wystarczy dla jednego. Pójdzie Bob.

– Dlaczego ja? – Andrews aż podskoczył. Okulary zjechały mu na czubek nosa.

– Bo jesteś dokumentalistą! – powiedział Pete, wyciągając nogi. Sięgały aż do drzwi przyczepy. – I dobrym obserwatorem.

Następnego dnia Jupiter Jones, choć nie przyszło mu to łatwo, poprosił ciotkę Matyldę o pożyczkę.

– Naprawdę muszę dziś mieć te dziesięć dolców. Oddam za trzy dni, kiedy sprzedam szafę, którą udało mi się odnowić.

– Wiem, Jupiterze – ciotka sięgnęła do kieszeni – ale w sobotę muszę zapłacić dostawcy.

– Dobrze, ciociu. Dzięki. Czy… byłaś kiedyś u wróżki?

Ciotka z rozmachem usiadła na krześle.

– U… wróżki? Bój się Boga, Jupiterze! Wierzysz w te fusy i zatłuszczone karty?

– Ja nie – Jupiter wycofał się rakiem – ale są tacy, co wierzą. Inaczej wróżki nie ogłaszałyby się w Internecie. Jest taka. Nazywa się Clarissa Montez.

Ciotka osłupiała. Wpatrywała się w siostrzeńca niczym głodny wąż w kurczaka.

– Clarissa Montez? Chodziłam z jedną Montez na kurs gotowania. W młodości. Rzeczywiście miała na imię Clarissa. I była Meksykanką. Teraz wróży? Jak dobrze upiec indyka? Była w tym najlepsza. Coś takiego…

Z kuchni rozległo się terkotanie budzika przy elektrycznej kuchni. Ciotka pogalopowała ratować baraninę z brokułami. Jupiter Jones z dziesięciodolarówką w garści ruszył do Kwatery Głównej. Przyczepa kempingowa stała na końcu placu zawalonego metalowym złomem. I starymi meblami do renowacji.

– Bob – powiedział ponuro – idziesz do wróżki. Możliwe, że chodziła z ciotką Matyldą na kurs gotowania.

Bob spojrzał na przyjaciela z lekkim przerażeniem.

– A jak mi powie prawdę?

– O czym? – Jupiter wybałuszył oczy.

– O mnie! Że czasem kłamię, włamuję się do policyjnego komputera i podrobiłem w szkole, podpis belfra w dzienniczku?

– Bob! Kiedy to było? – jęknął Pierwszy Detektyw. – Jak miałeś jedenaście lat! A kto z nas nie podrabiał podpisu? Wszyscy, Bob! No… może poza Vanessą. Idziesz do wróżki. Przyjrzysz się dokładnie, jak mieszka, co stoi w pokoju. Ile jest drzwi i okien. Jakie zabezpieczenie…

Bob siedział z nieszczęśliwą miną.

– Chcesz powiedzieć, że włamiesz się do seńory Montez?

Jupiter odwrócił wzrok. Wiedział, że Bob jest niepoprawnym legalistą. No… poza tym, co wyczynia w komputerze. Ale zawód detektywa zobowiązuje. Także do działań na pograniczu prawa. Dlatego przeważnie wyprzedzali nierychliwą policję.

– Tylko w przypadku, gdyby trzeba było zajrzeć do spisu tych… no, pacjentów.

– Chyba klientów, Jupe. O ile ma. Taki spis, naturalnie. Podrzucisz mnie? To jest na końcu świata. I może… trzeba się zapisać?

Jupiter Jones całkiem poważnie skinął głową. Natychmiast zadzwonił. Numer był obok adresu.

– Pani Montez? Clarissa Montez? Mówi Rothschild. No… nie, nie ten milioner. Jego wnuk. Też bogaty. Chodzi o przyjaciela… właśnie. Miał problemy. Jakie? Przecież to pani jest wróżką! No… dalej ma kłopoty. Ho, ho! A jakie jeszcze go czekają! Czy może przyjechać? Zaraz? Tak. Dziękuję. Dziadek dobrze się trzyma. Właśnie trysnęło mu trzynaste źródło ropy w Teksasie – odłożył słuchawkę, wydmuchując powietrze z płuc.

– Dlaczego powiedziałeś, że jesteś wnukiem milionera? Będzie wiedziała, że kłamiemy. Jest wróżką!

Jupiter Jones podniósł w górę palce.

– Właśnie to chcę sprawdzić. W drogę, Bob! Zostaw wiadomość dla Crenshawa w dziobie Kaczora Donalda.

Bob skinął głową. To był jeden z obowiązków Trzech Detektywów: zawsze zostawiać wiadomość.

Kaczor Donald był figurą z parku Disneya. Kiedyś przyjechał wraz z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Do punktu skupu złomu, który od lat prowadziło wujostwo Jupitera. I do dziś stoi pod Kwaterą Główną detektywów.

Jechali, klucząc i gubiąc się w plątaninie uliczek starego Rocky Beach. Wylądowali przy placu Trzech Wiązów, który okazał się miejscem leżącym o jakieś sto, dwieście metrów od hotelu “Grazia Piena”, gdzie mieszkał Mortimer. Człowiek “NN”.

– Nie sądziłem, że są tuż obok siebie – zdziwił się Jupiter. – Jak to możliwe, że hotelarz nie znał wróżki? A to Montez przywiozła Mortimera? No, wyłaź!

Bob ociągał się.

– Ale ja nie wiem…

Jupiter dał mu sójkę w bok.

– Przestań się mazać, Bob! Prowadzimy śledztwo. Trudne śledztwo. Trzeba odkryć powiązania Clarissy z Mortimerem. Ona coś wie. Musi wiedzieć. I ty to z niej wyciągniesz!

– No dobrze. Spróbuję. Choć lepszy byłby Pete. On umie gadać z babami…

– Właśnie dlatego wybrałem ciebie. Crenshaw zbyt lubi brylować. Nawet, kiedy ma do czynienia z kobietą w wieku matuzalemowym! Jazda, Bob! I rozglądaj się uważnie. Nie słuchaj bredni ze szklanej kuli, tylko miej oczy szeroko otwarte. Ja tymczasem sprawdzę, czy w pokoju numer osiemnaście nie ma naszego klienta.

Bob, naburmuszony i głęboko nieszczęśliwy, ruszył w kierunku otwartych drzwi. Od ulicy dzieliły je tylko zasłony z korali. Zabrzęczały niczym owcze dzwoneczki. Przed oczyma Boba otwarła się czarna dziura. W każdym razie tak mu się wydawało, gdy z ostrego słonecznego światła wkroczył w egipskie ciemności. Poczuł zapach kadzidła i usłyszał dźwięk, który go przeraził.

– Ha… haloo! Jest tam kto? – wyszeptał, czując, że język zamienia mu się w suchy kołek.

– Wejdź! – wionęło z ciemności.

Coś zaszeleściło, zazgrzytało i zakłapało. Bob, z włosami do sufitu, zobaczył oczyma duszy ludzki szkielet sięgający piszczelami po jego głowę.

– Boooję się – wyjąkał.

Błysnęło światełko. Czarna świeca słabo rozjaśniła ponure wnętrze. Ale nie zobaczył kościotrupa. Nigdzie. Tylko tysiące drobnych szklanych wisiorków, dźwięczących w podmuchach klimatyzatora.

– Ty jesteś ten… Rockefeller?

Kobieta, która zadała pytanie, siedziała w ciemnowiśniowym fotelu wśród czarnych poduszek. Wyglądała jak wielka góra lodowa. Jej pulchne dłonie o długich, czerwonych paznokciach przebierały talię zatłuszczonych kart do tarota. Bob opanował strach na tyle, by dostrzec fioletowy szal okrywający włosy i potężny tors wróżki. Tylko oczy miała wspaniałe: ogromne i błyszczące w migotliwym blasku świecy.

– Nie. Nie jestem tym… no, Rockefellerem. Jego kolegą.

– Dlaczego się tym martwisz?

Andrews zamrugał oczami.

– Bo… każdy się czymś martwi.

– Weź kartę. – Czerwony pazur postukał w talię.

Bob przysiadł na skraju pufy. Wyciągnął dłoń.

– Ogryzasz paznokcie. Straszna wada – westchnęła wróżka, wlepiając pałający wzrok w zmierzwioną grzywkę Andrewsa. – Bardziej dbaj o siebie. No, weź kartę.

Bob z obrzydzeniem dotknął kartonika. Wróżka szybko odwróciła go obrazkiem na wierzch.

– Mężczyzna – powiedziała ponuro. – Brodaty. Niebezpieczny.

– Dlaczego?

Kobieta bawiła się medalionem na długim i grubym łańcuszku. Coś Bobowi przypominał. Ale ze strachu zapomniał, co.

– Nie szukaj go. To diabeł.

Bob otworzył usta. Zapytał dopiero po paru sekundach:

– Ja? Ja go szukam?

Wróżka wydała z wnętrza potężnej piersi odgłos brzmiący niczym gulgot indyka. Był to chyba tłumiony śmiech.

– Tak. I lepiej, żebyś tego nie robił.

– Bo co? – zaszemrał Bob.

3
{"b":"100899","o":1}