Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gliniarze wpadli i zebrali od wszystkich dokumenty. Włoszki były zaszokowane, chociaż przyzwyczajały się do klimatów.

Carabinieri, carabinieri, krzyczał histerycznie Giuseppe, biegając po całym mieszkaniu i udając że wyrywa sobie włosy z głowy. Giuseppe w Warszawie, mówili wszyscy, gdy się przedstawiał. Jakiś Palestyńczyk bez prawa pobytu wpadł do pokoju gdzie na stole leżała fajka i zielsko. Złapał fajkę i wyrzucił ją przez balkon, żeby nie aresztowano nas za palenie trawy. Tak jakby trawa, która została na stole, spełniała funkcje ozdobne. Sieniut nie miał dokumentów. Mieszkam tuż obok, powiedział, pójdę po dowód i zaraz wrócę. I rzeczywiście. Wrócił po pięciu minutach, dał sierżantowi swoje dokumenty, wyskoczył z mieszkania, zbiegł po schodach i wskoczył na dach radiowozu jednym mocnym kopnięciem pozbawiając go koguta. Potem ukrywał się w piwnicy a Tomek nosił mu jedzenie. Potem Tomek wyemigrował a Sieniut został spokojnym pracownikiem jakiegoś międzynarodowego koncernu. Co nie przeszkodziło mu na słynnym sylwestrze na Szmulkach ukraść chytrze biustonosz. Wyrzuciłem go po drodze, mówił później, ale my w to nie wierzyliśmy. Pewnie ma go do dzisiaj. Może go nawet nosi. Dżaba wyszedł wtedy zadzwonić i wrócił ze słuchawką od automatu. Nie mogłem się dodzwonić, powiedział, może wy spróbujecie. Zabawa skończyła się trzeciego stycznia słuchaniem Joy Divison i jedzeniem batonów czekoladowych, które ktoś przyniósł w śmiertelnych ilościach.

Siedzieć bezczynnie, przyglądając się jak zmieniają się pory roku i ilość włosów na głowie.

Potrzebuję zimnego powietrza, tak jak potrzebuje się zimnego powietrza. Ileś tam lat temu, zimą, pojechaliśmy z Lewym i dwoma kobietami na narty do Bukowiny Tatrzańskiej. Zaraz po śniadaniu szliśmy na stok. Ja i dziewczyna Lewego. Moja dziewczyna i Lewy nie jeździli na nartach, więc chodzili na spacery do „Karcmy u Wróbla” przy rondzie zwanym klinem, gdzie upijali się od rana.

Gdy ja i dziewczyna Lewego wracaliśmy z nart, oni byli już w innych górach, innych śniegach. Po obiedzie wszyscy szliśmy na grzane piwo z jajkiem w dół Bukowiny. Tam gdzie jest poczta, kościół i remiza straży pożarnej. Później dziewczyna Lewego została moją dziewczyną a moja dziewczyna dziewczyną Lewego.

Teraz moja była dziewczyna (a zarazem była dziewczyna Lewego) ma męża i dziecko, a Lewy zaprasza mnie na swój ślub. Nasze byłe kobiety mają mężów i dzieci, mógłbym powiedzieć Lewemu. Albo napisać „nasze kobiety się starzeją”. Niestety, to już napisał Antek.

Wtedy powietrze było zimne i czyste, piękne i niewinne.

Leżeliśmy na łóżkach w kombinezonach narciarskich paląc papierosy. Wełniane skarpety gryzły w nogi, pot zbierał się w zagłębieniach ciała, spływał wzdłuż kręgosłupa, drewniane łóżka płynęły szukając suchego lądu. Na ścianach święte obrazy i makatki z jeleniami. Krucyfiks znad półki przyrośniętej do ściany jak grzyb do drzewa czuwał nad nami, więc zawsze czuliśmy się bezpiecznie. Okruchy chleba, napoczęte słoiki dżemów, kilka paczek papierosów, szum radia, z którego skrzywiony głos składał życzenia imieninowe ukochanym solenizantom. Szorstkość wieczornego śniegu, który po całodziennych roztopach na wieczór zamarzał i każdy kolejny dzień na stoku zaczynał się od poślizgów na niebezpiecznych lodowych pułapkach, które z czasem zamieniały się w niebezpieczne błotnisto – trawiaste pułapki, i na nich narty nagle hamowały i zostawiając z tyłu buty z uwięzionymi w nich stopami, wylatywało się do przodu, prosto na twarz. Między framugą a szybą okna była wąska szpara, przez którą wślizgiwało się do pokoju mroźne i ożywcze powietrze. Po drugiej stronie szyby były niegdysiejsze śniegi.

Lewy ma pomysł na wieczór kawalerski. Dużo alkoholu i łatwe laski. Ja mam załatwić lokal i laski. W trzeciej knajpie przy szóstym piwie budzą się i dopadają nas uśpione od dawna wątpliwości. Myślałem, że to ze mną coś nie w porządku, mówi Lewy. Ja myślałem że to ze mną coś nie O.K. mówię. Ona miała po prostu tyłozgięcie, jak się okazuje i możemy się uspokoić.

Medycyna tłumaczy wątpliwości egzystencjalne.

Hipochondria Matki, nerwice Dżaby, nadciśnienie Lewego.

Bezsenność i wszystkie piękne choroby. Ogień oczyszcza.

I Kolo. Największy spośród hipochondryków, lekarz z traumą doświadczenia na izbie przyjęć najbardziej ponurego szpitala w tym mieście, gdzie w środku nocy przywożą drgające ciała samobójców, ofiar bandyckich napadów, wypadków, krwawych porachunków. Kompletnie zamroczonych denaturatem alkoholików, którzy rzucają się w delirium, oszalałych z bólu i strachu schizofreników. Kolo stoi i kieruje ruchem, tego na stół, temu wystarczą uspokajacze, tamten to już do lodówki. Kolo rozdający nadzieję i pogrążający w odmętach niebytu demoniczny doktor.

Kolo, wypisujący sobie samemu recepty, w szponach lekomanii, robiący sobie wszelkie możliwe badania, nawet te najbardziej bolesne. Pod białym fartuchem noszący potajemnie aparat Holtera z przyklejonymi do skóry czujnikami mającymi znaleźć wszelkie nieprawidłowości w pracy serca. Wpadający z Holterem w grzęzawisko jeszcze żywych ciał, które już niedługo zamienią się błoto rozkładających się tkanek. Kolo i Dżaba siedzący u „Plastyków”, przerzucający się objawami urojonych chorób, deklamujący z pamięci wyniki badań. Wyjmujący jak na tajny sygnał ze swych plecaków ten sam zestaw lekarstw i nagle wybuchający śmiechem.

Zamówię dwie i potem podmienię, mówi Kudłaty i wyjmuje z zanadrza dwie butelki wódki. Zarezerwowałem stół na dwanaście osób, mówi, chyba wystarczy. Kelnerki myślały, że na dwunastą.

Od siedmiu godzin czekają, mówię, bo wiem, gdyż byłem pierwszy, za dziesięć siódma. Płacę tylko za te dwie i za dziesięć coli, reszta za zrzutkowe, zastrzega się Kudłaty. Hipolit nie daje mi premii, skarży się i nie może przeżyć, że ściągnął do pracy Hipolita, który teraz jest jego szefem i to mało wyrozumiałym, jak się okazuje. Jak mogę mu dać premię, skoro przyjeżdża do pracy o 11 i udaje że nie wie o co chodzi, krzywi się Hipolit.

Matka gryzie zapałkę.

Coraz nas mniej, przychodzi mi na myśl zdanie banalne, wyświechtane i prawdziwe. Starzy kumple się rozmyli, zastąpili ich jacyś wypomadowani gogusie z firmy, z głupimi dupami przy bokach, w nie za drogich garniturkach (jeszcze się dupki nie dorobili, pewnie składają na komórkowce). Szaman czerwienieje na twarzy i biadoli nad niedolą młodego naukowca. Miałem w ręku słoik z kulturą bakterii, która potrafi przerabiać trociny na pełnowartościowe białko, mówi. Wiecie ile to warte? Kudłaty przyciska nową narzeczoną do ściany na schodach, szepcząc jej do ucha przepiękne świństwa. Narzeczona śmieje się perliście.

Powiedz, że nigdy nikt ci tak nie dogodził, domaga się Kudłaty, gdy leżą u niej w mieszkaniu na wielkim anonimowym osiedlu, albo w wynajętym pokoju gdzieś nad morzem. Skrzeczą mewy, wiatr wsypuje piasek w oczy, sól zatyka pory w skórze. Wakacyjne podrygi, urywki wspomnień, na siłę ciągnięta korespondencja.

Wkurzenie Kudłatego, gdy kiedyś przyjeżdża do nich Dżaba i nie zważając na nic dekuje się w namiocie Kudłatego i jego kobiety, dając spokój Hipolitom, którzy jako małżeństwo widać mają specjalne względy, a pewnie po prostu, by go nie wpuścili, choć przecież razem mieszkają i mogą to robić kiedy zechcą, a Kudłaty ma na to tylko kilka dni wakacji. Już pierwszej nocy Dżaba daje koncert chrapania. Kurwa, rzuca się Kudłaty, niech on przestanie. Kobieta Kudłatego gwiżdże, Kudłaty cmoka. Dżaba chrumka i przewraca się na bok, pomlaskując, by wreszcie zasnąć.

Kudłaty bierze się za miłość. Nagle Dżaba siada i przez sen zaczyna śpiewać piosenkę. Jak później utrzymywał Kudłaty nigdy wcześniej nie słyszał tego utworu, śmiejąc się mówi, że to była jakaś piosenka o wędrówce przez las. Może Dżabie zagnieździła się w podświadomości i teraz się ujawniła. Wiecie: las, drzewa, ciemność, liście – do roboty freudyści, macie kwadrans.

Cały następny dzień Hipolit, Dżaba i Kudłaty spędzają w czerwonym wartburgu tego pierwszego pijąc żubrówkę i gin na zmianę. Kudłaty wciąż utrzymuje, że Dżaba zwariował.

21
{"b":"100868","o":1}