Przed namiotem leżała sterta butelek po piwie, nad ranem przychodziły wychłeptywać resztki byczek i baran z pobliskiego pastwiska. Żyliśmy w zgodzie z naturą. Syn gospodarza z pobliskiego obejścia przynosił nam zawinięte w gazetę wędliny. W zamian dawaliśmy mu piwo i papierosy i raczyliśmy go opowieściami z miasta. Kaczor przechodził samego siebie wymyślając nieprawdopodobne historie, chełpił się, że potrafi zrobić potrójne salto w powietrzu na ciężkim motocyklu, wuesce, marzeniu syna gospodarza. Wędlina zawinięta była w „Gromadę Rolnik Polski” a dokładniej w jej literacki dodatek „Gromada Twórców”. Na pierwszej stronie był wiersz Juliusza Erazma Bolka o ściganiu się traktorami na wsi i jedzeniu kiełbasy. Literatura ekologiczna. Wiersz przykrył później wymiocinę, którą ktoś zostawił akurat przed naszym namiotem. Naprawdę, literatura to przekleństwo, wiem co mówię.
Obok rozbili się wielkim wozem campingowym Niemcy, przywieźli sobie z domu cały dom, prócz ścian. Telewizory, meble, kuchnie, zmywarki, magnetofony, gitary, żony i dzieci. Po chuj oni w ogóle wyjeżdżali z domu, ktoś przytomnie zauważył, a później zaprosiliśmy ich do siebie, żeby pojednać te dwa narody, zwłaszcza, że jak zobaczyliśmy wcześniej, mieli duże zapasy niemieckiego piwa, a my żłopaliśmy obrzydliwe mazurskie mocze, rzeczywiście przyszli, przyprowadzili nawet swoje żony i dzieci, ładnie, niech się uczą życia, jeden z nich miał na imię Adolf i urodził się w 1943, pięknie grał na gitarze La Bamba i deklarował się jako radykalny pacyfista, a imię swoje otrzymał na cześć wodza, w 1943 jeszcze szło im całkiem nieźle. Pozostali dwaj mieli nazywali się Wolfgang (na cześć pewnego kompozytora) i Hans (na cześć pewnego oficera Abwehry, który okazał się być polskim szpiegiem na usługach sowieckiego wywiadu). Kaczy chwalił się, że jedna z Niemek łapała go za genitalia i składała jednoznaczne propozycje. Chyba łapanie za genitalia jest na tyle jednoznaczne, że nie trzeba już nic mówić, zwłaszcza, że przecież ani Kaczor po niemiecku, ani ona po polsku nie znali ani jednego słowa. Kaczy się tłumaczył, że nie chciał wywołać międzynarodowego skandalu, względnie trzeciej wojny światowej, choć przecież jej mąż leżał już wtedy nieprzytomny w trawie, drugi z nich czołgał się w kierunku swojego obozowiska bełkocząc nein, nein, peace brothers, no more war, a trzeci spał spokojnie pod kołdrą gitary. A może było zupełnie inaczej, może wtedy jeszcze trzymali się na nogach, w każdym razie smerfocyna rozgrzewała bo noce były już chłodne, powiewało od wody, rano budziliśmy się nie tylko na kacu, ale często powykręcani przez artretyzm. Zbliżała się jesień a wraz z nią chłody, ciemności i śmierć.
W lewym oku latają mi cztery, a w prawym na razie dwie plamy, bracie, powiedział Matka, gdy umawialiśmy się telefonicznie, co zrobić z tak pięknym wieczorem, Matka powiedział: wszyscy lekarze to oszuści. Jeżeli tak dalej pójdzie, pomyślałem, to niedługo w lewym oku Matki będą fruwać 24 plamy a w prawym 12, późnej stopniowo liczba będzie wzrastać, pomyślcie – w lewym oku Matki 480 plam w prawym 240. To wszystko przez to, że nie śpię, mówi Matka, drugi rok z rzędu, bracie. Więc dobrze, o wpół do dziesiątej na przystanku 144, więc czekamy tam z Kaczorem, Matka przyjeżdża samochodem z Dziewulami, wsiadajcie chłopaki, mówi, więc wsiadamy. Mało miejsca, Zając musi wysunąć głowę przez dach, wszyscy mówią od rzeczy. Braliście dziś jakieś dragi, pytam się, nie jeszcze nie, odpowiadają. Wchodzimy nieproszeni, śmierdzi potem, jest tłoczno i duszno, zwijajmy się stąd pada sensowna propozycja, ale Matka chce zostać, wiecie jak to z nim bywa, czasami jest naprawdę niemożliwy, teraz kłóci się z Dziewulami, szczególnie z Zającem, gdy siedzimy na ławce pod klatką Hipolitów, popijając białe wino i paląc papierosy.
Hipolitów nie ma, czyli mają szczęście, bo Matka jest rozochocony, mówi: pojedziemy do Hadesu, umówiłem się tam z takimi dwoma, choć niestety pojawia się problem finansowy, bo my z Kaczorem mamy trzy złote, a Matka dziesięć, co daje razem cztery piwa, nie mówiąc o wejściówce, kurwa, znowu te pieniądze, myślisz, niech to szlag trafi. Tak jak gdy pojechaliśmy we trójkę z Szamanem i Kudłatym do Suchej Doliny na narty, noclegi były śmiesznie tanie, bo załatwione przez znajomości Kudłatego seniora, ale po całej nocy podróży z Warszawy mieliśmy już tylko połowę tego, co zabraliśmy z domów, w pociągu w Kielcach obkupiliśmy się piwem, chyba była jeszcze jakaś wódka, kilka godzin później Szaman spał zupełnie pijany, za oknem przesuwały się nocne krajobrazy, mroczne widoki, gołe pola, pojedyncze drzewa i wyrzucone na odludzie nawiedzone domy. W Nowym Sączu mieliśmy już kaca, więc trzeba było coś kupić, zrobiliśmy duże zapasy żubrówki i władowaliśmy się do autobusu, który oferował nam półtoragodzinną jazdę w tłoku, krętymi drogami, może to przez te kręte drogi Szaman się rozchorował i musiał wyskoczyć z autobusu żeby zwymiotować, bulgocząc w locie, czekajcie na mnie chłopaki na końcu trasy, i tyle go widzieliśmy, jak wskakiwał w las, albo pomiędzy jakieś zabudowania, na dodatek wyskoczył ze wszystkimi naszymi biletami, a dwa przystanki dalej wsiadły kanary, byli w przewadze liczebnej i kondycyjnej, na nic się zdały tłumaczenia, musieliśmy dać łapówkę i czekać na Szamana popijając żubrówkę i odpalając jednego papierosa od drugiego, na dodatek głód przebijał się przez alkoholowe znieczulenie do świadomości i zaczynał męczyć, Szaman zadowolony przyjechał jakimś samochodem dwie godziny później, wyglądał na wypoczętego i chcieliśmy go zabić, już wtedy prawie nie mieliśmy pieniędzy ale władowaliśmy się z dobytkiem na sanie i kazaliśmy się wieźć z fasonem. Woźnica mówił, łyski panocku, gdy daliśmy mu wypić, a my nie, to żubrówka, a on: nie, nie, łyski, łyski, i skurwiel tak z nas zdarł, jakbyśmy byli naprawdę amerykańskimi turystami.
Gdy Szaman wyjechał, jedliśmy przez trzy dni z Kudłatym tylko odsmażane kartofle, a teraz Kudłaty z Szamanem szusują w Valtournanche, a my siedzimy tutaj na ławce i zastanawiamy się co dalej robić. W Suchej Dolinie żyliśmy jak mnisi, wieczorami oglądając w telewizji mecze hokejowe i odliczając papierosy, co wieczór unikaliśmy śmierci, szczególnie wtedy, gdy się zaczadziliśmy, nie chwaląc się, moja w tym zasługa, bo nasypałem zamiast węgla koksu i nie uchyliłem drzwiczek popielnika, w pewnym momencie zrobiło nam się słabo, dobrze że nie piliśmy wtedy wódki (brak pieniędzy na alkohol uratował nam życie), pierwszy zorientował się Szaman, wypadliśmy z kuchni na powietrze jak wypadają ludzie z płonącego wieżowca, zacząłem histerycznie wdychać powietrze, gówno z tego, powiedział Szaman, hemoglobina już została zaatakowana, trzeba natychmiast podać czysty tlen, a to tylko w szpitalu, gdzie tu kurwa jest szpital, 60 kilometrów stąd, nie ma żadnego transportu, w przeciągu pół godziny umrzemy w straszliwych męczarniach dusząc się. Kurwa, ja nie chcę, nie wiem kto z nas bał się najbardziej, może najmniej Szaman, chwalił się swoją wiedzą rysując patykiem na śniegu wzory reakcji chemicznych i udowadniając nam w ten sposób że nie ma już dla nas żadnego ratunku. Jak widać jednak przeżyliśmy, może uciekliśmy w ostatniej chwili, tamta noc był koszmarna.
Innym razem śmierci uniknąłem w Bałtyku, gdy skakaliśmy przez fale, trzeba mieć nasrane w głowie, żeby się tak wygłupiać jak pijane małolactwo z jakiejś samochodówki, wtedy wyrzuciło mnie w morze, co było o tyle przykre, że nie mogłem wrócić nawet kilku metrów, straszliwy wysiłek całego ciała dawał centymetry w kierunku plaży, a następujące po sobie kolejne fale wracając ściągały w pełne morze, miałem stracha, dotykałem Absolutu, przybliżałem się do niepoznawalnego, wreszcie chłopcy zrobili jakiś żywy łańcuch, chwyciłem brzytwę ręki Hipolita. Absolut się oddalił, choć jeszcze z daleka mrugał do mnie wielkim zimnym okiem, potem jeszcze nie raz czułem jego chuch koło ucha, ale chyba nigdy już tak blisko. Później zginął Maciura. Był marynarzem na jakimś statku taniej bandery. Pewnie jakaś Panama albo coś w tym stylu. Gdzieś w Azji, znaleziono jego ciało w basenie portowym, nawet nie wiadomo jak to się stało. Mówiono coś o morderstwie, jakiejś zemście. Wspominano, że Maciura nie był byle chłystkiem. Ponoć miał za sobą służbę w Legii Cudzoziemskiej. Duży spokojny bezkonfliktowy facet. Brał udział w naszym zajeździe na Otwock, kiedy ruszyliśmy jak lisowczycy szarżą z Michalina by odbić pieniądze stracone tam bezmyślnie przez Szamana. Byliśmy na imprezie u Joanny, ówczesnej narzeczonej Kudłatego. Dom był duży, ładny, z ogrodem. W podziemiach było pomieszczenie z barkiem i kominkiem, tam też odbywały się na niewielkiej powierzchni tańce. Jak to kiedyś bywało, w okolicach północy skończył się alkohol i trzeba było jechać po następny. Szaman wziął kogoś do pomocy, wsiedli w samochód i pojechali do Otwocka, gdzie był najbliższy sklep nocny. Wkrótce wrócili, bez alkoholi i pieniędzy. Dali się wychujać jakimś cwaniaczkom. Co, chcecie kupić gorzałkę? zapytali się cwaniaczki. Tak, tak, potwierdził Szaman. No to dajcie nam kasę, i poczekajcie tutaj, zaraz wrócimy – powiedzieli cwaniaczkowie. I tylko nie wiadomo czy to bardziej z naiwności czy ze strachu chłopcy oddali pieniądze i poczekali trochę dla przyzwoitości, chociaż myślę, że sami nie wierzyli w powrót tamtych. Ale cwaniaczkowie byli albo głupi albo bezgranicznie bezczelni, bo zamiast iść do domu, cieszyć się ze skrojenia frajerów, dalej snuli się po tej samej ulicy.