Литмир - Электронная Библиотека

Jeden z nich zwrócił się do bosmana:

– Silny i mądry jesteś, biały buana, powiedz więc, co to jest: mała, stroma góra, na którą żaden człowiek nie może się wspiąć?

Bosman nie znał murzyńskich dowcipów. Po kilku nieudanych odpowiedziach przyznał się, że nie wie. Wtedy Murzyn zawołał:

– Jajo!

Wszyscy inni śmiali się i z radości uderzali rękoma o uda. Potem zapytał ktoś inny:

– Biały buana, może to uda ci się odgadnąć: co to jest, co można dzielić, a przecież nikt nie pozna, gdzie to było dzielone?

Bosman roześmiał się i odparł:

– Woda!

Pochwalne okrzyki nagrodziły trafną odpowiedź; zabawa byłaby się przeciągnęła, gdyby nie marynarz, który spojrzał na niebo i zauważył:

– Nie wypoczniemy przed drogą, gwiazdy bledną, wkrótce nastąpi dzień.

– Tak, tak, one gasną, bo w dzień są niepotrzebne. Mała dziewczynka modliła się, aby świeciły tylko w nocy – wtrącił Sambo.

– Co ty opowiadasz? O jakiej dziewczynce mówisz? – zapytał Tomek.

– Biały buana nie wie, skąd się gwiazdy wzięły tam w górze? – odparł Sambo pytaniem.

– Ty też nie wiesz!

– Sambo mądry, Sambo wie!

– To opowiedz nam jeszcze o tym i pójdziemy spać – zaproponował Tomek.

Sambo usadowił się wygodnie i rozpoczął murzyńską legendę o pochodzeniu gwiazd:

– W pewnej wiosce nie było nic do jedzenia. Mała dziewczynka była bardzo głodna, więc jej ojciec udał się na dalekie łowy. Nie wrócił przez cały dzień. W końcu nastała czarna noc. Mała dziewczynka, która oczekiwała w wiosce na powrót ojca, zaczęła się obawiać, że wśród ciemnej nocy nie znajdzie on drogi do domu.

Modliła się więc bardzo do dobrych duchów, a potem wzięła z ogniska garść rozżarzonego popiołu i rzuciła go w górę, aby przyświecał ojcu podczas wędrówki. Mała dziewczynka modliła się tak gorąco, że dobre duchy wysłuchały jej próśb i przemieniły żarzący się popiół w błyszczące gwiazdy. Od tej pory tkwią one w górze nad nami. Niektóre przybierają przeróżne kształty, na przykład kwiatów lub zwierząt, i co noc wskazują drogę zbłąkanym w ciemnościach wędrowcom.

LEŚNI LUDZIE

Na północ i zachód od Beni rozciągała się sawanna porosła wysoką trawą. Za nią, na przestrzeni setek tysięcy kilometrów kwadratowych, rozpościerały się dziewicze lasy. Spiekana słońcem sawanna stanowiła olbrzymi, naturalny zwierzyniec Afryki. Jak wiatr przebiegały tam niezliczone stada antylop, to znów szarżowały na oślep groźne bawoły afrykańskie bądź nosorożce, a za trawożerną zwierzyną chyłkiem pomykały lwy i inne drapieżniki.

Zanim słońce wzeszło nad pasmem stromych, iskrzących się skał Ruwenzori, łowcy zdążyli minąć wąski pas sawanny. Wilgotny oddech dżungli musnął spotniałe w marszu twarze.

Po raz pierwszy wkraczał Tomek na dłuższy czas w dziewiczą dżunglę afrykańską, tak nieprzystępną dla białego człowieka. Nowy przewodnik, Matomba, poprowadził karawanę wąską ścieżką wijącą się poprzez naturalny tunel wśród drzew-olbrzymów, powikłanych pnączy, krzewów i wysokiej trawy. Chociaż był już dzień, łowcom wydało się, że słońce nagle zaszło; wierzchołki potężnych drzew łączyły pasożytnicze liany, tworząc ledwie przepuszczający dzienne światło dach. Od czasu do czasu w leśnym mroku prześwitywał nieśmiało błysk niebieskiego nieba i kładł się na ciemnej plątaninie bujnej roślinności tropikalnej. Z gałęzi drzew, jak ręce potwornych straszydeł, zwisały długie pasma suchego mchu i trawy.

Obydwa konie ocalałe od ukąszeń tse-tse pozostawił Wilmowski w Beni, gdyż w dżungli nie na wiele by się łowcom przydały. Tak więc, ze względu na osłabionego jeszcze Smugę, karawana szła powoli, ku zadowoleniu tragarzy nieufnie rozglądających się po mrocznej gęstwinie. W pierwszej chwili po wkroczeniu do dżungli mimo woli ściszali głos, jakby w obawie, że wywabią z gąszczu czyhające na nich leśne demony.

Tomek szybko ochłonął z pierwszego wrażenia. Pokpiwał nawet w duchu ze swych uprzednich obaw, obserwując niczym nie zmącony spokój objuczonych osłów.

“Nie jestem pewny, czy kłapouchy słusznie uchodzą za najmniej mądre stworzenia na świecie – rozumował. – Dlaczego więc miałbym być głupszy od osłów, które w obliczu każdego niebezpieczeństwa zdobywają się zawsze na tyle spokoju? A poza tym, czego tu się bać?”

Jakby na złość przypomniały mu się teraz wszystkie straszliwe opowieści zasłyszane od Murzynów. Ciche warknięcie Dinga przywróciło go rzeczywistości. Nagle gruby kawał suchej gałęzi spadł na ścieżkę. Byłby uderzył psa w łeb, gdyby nie uskoczył w bok. Tomek zadarł głowę do góry. Wysoko nad ziemią ujrzał brunatne, niewielkie zwierzątka przeskakujące z gałęzi na gałąź. Małpy, one to bowiem były, wrzasnęły z uciechy widząc psa gniewnie szczerzącego kły. Tomek pogroził im pięścią, a wtedy z drzewa znów się posypały pociski.

– Popatrz, brachu, jak to nas kuzyni witają! – śmiał się bosman.

– Ja tam się do takich kuzynów nie przyznaję – odburknął Tomek, lecz zaraz roześmiał się szeroko, widząc, że bosman zaledwie zdołał uskoczyć przed grubym kawałem gałęzi spuszczonym przez małpy wprost na jego głowę.

– Masz rację, czort z takimi kuzynami – żachnął się marynarz. – Chodźmy lepiej prędzej, bo towarzysze gotowi nas tutaj pogubić.

Pognali za karawaną śmiejąc się z zabawnej przygody. Tymczasem wędrówka stawała się coraz bardziej uciążliwa. Dosyć wyraźna dotąd ścieżka rozpłynęła się w leśnym gąszczu jak woda. Matomba przystanął bezradnie.

– Ścieżka się skończyła – poinformował łowców, jakby sami nie widzieli, że dalej będą musieli się przedzierać przez dżunglę nie tkniętą stopą ludzką.

Zgodnie z radą Matomby, należało się posuwać na północny zachód. Tam, według jego zapewnień, najłatwiej można było napotkać leśnych ludzi, jak nazywał goryle. Dwaj Masajowie wydobyli więc długie, ostre jak brzytwy noże i zaczęli wycinać w gąszczu drogę. Podczas wędrówki przed karawaną otwierały się czasem błotniste polany, czasem znów natrafiano na dość wygodne, naturalne galerie ciągnące się w głąb dżungli. Minęło już południe, a Hunter ustawicznie przynaglał do szybkiego marszu. Obecnie karawana posuwała się przez stosunkowo młody las.

Naraz Masajowie torujący nożem drogę zatrzymali się niezdecydowani.

– Ruszajcie naprzód! – przynaglił Hunter.

– Dobrze, ale powiedz, buana, w którą stronę mamy iść? – odparł Masaj.

Hunter wysunął się na czoło karawany, a za nim podążyli nasi łowcy z Tomkiem na przedzie.

– Oho, zaraz napotkamy jakąś wioskę murzyńską – powiedział chłopiec. – Widać, że jej mieszkańcy utorowali drogę przez las.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

– W ten sposób jedynie królowie dżungli mogą sobie wydeptywać drogę przez las. Tędy po prostu przeszło stado słoni – wyjaśnił Hunter.

Tomek zdumiony spoglądał na dość szeroki korytarz.

– Więc to naprawdę słonie utorowały tę drogę? – jeszcze raz zapytał.

– Tak, Tomku, tylko stado słoni potrafi spowodować tak wielkie spustoszenie w młodym lesie – zapewnił Smuga. – Na podmokłym gruncie drzewa płytko zapuszczają w ziemię korzenie. Dlatego właśnie nie są w stanie oprzeć się niszczycielskiej sile słoni.

– Którędy mamy pójść, buana? – zagadnął Masaj.

Hunter zbadał wielkie ślady zwierząt, po czym zadecydował:

– Słonie powędrowały na zachód jakieś dwie, trzy godziny temu, możemy więc skorzystać z tej drogi bez narażania się na spotkanie z nimi.

Karawana ruszyła drogą utorowaną przez olbrzymy, nazwaną przez Tomka Aleją Słoni. Hunter nie musiał teraz przynaglać tragarzy do pośpiechu. Biegli niemal bez wytchnienia, trwożliwie rozglądając się wokoło, czy przypadkiem nie ujrzą słoni wynurzających się z gęstwiny. Po dwóch godzinach szybkiego marszu łowcy dotarli do przecinającego las strumyka.

Na przeciwnym brzegu, na znacznej przestrzeni, leżały na ziemi drzewa mimozowe i palmy oliwne wyrwane z korzeniami. Łatwo było się domyślić, że tam właśnie gospodarowało duże stado słoni; świadczyły o tym mimozy objedzone z liści oraz porozrywane potężnymi kłami pnie palm oliwnych, z których miąższ był wyjedzony.

43
{"b":"100827","o":1}