Литмир - Электронная Библиотека

– Jasne. Lecimy do was i będziecie mnie tam oglądać ze wszystkich stron. Dla was ten świat to tylko naukowa ciekawostka. Gówno was to wszystko wzrusza. Nad czym tu myśleć, co tu, kurwa, opracowywać? Jesteście takie same gnidy jak instytutowcy.

Nie wiedział, czy mówi te słowa na głos, czy nie. W każdym razie statek je usłyszał.

– Powstrzymaj się z wydawaniem sądów. Masz na to zdecydowanie zbyt mało danych. Kończymy już zbieranie informacji, ale po twojej śmierci sytuacja na Terei rozwinęła się w sposób całkowicie nieprzewidywalny. Spowoduje to nieuniknione komplikacje i trudną na razie do ustalenia zwłokę w realizacji planów pomocy.

Kurwa, nie bardzo wiedział, czy to jest taka pomoc, o jaką im chodziło. Po jego śmierci… no tak, już umarł. To prawda. Wolałby, żeby to było nieodwołalne. Wolałby pójść tam, gdzie iść musiał, tam, gdzie poszedł Sayen…

– Mylisz się, twoje wyobrażenie świata jest skażone płynącymi z niewiedzy przesądami. Struktury nadmaterialne nie są tożsame z dawnymi wyobrażeniami świata nadprzyrodzonego ani drogą do niego. To normalny element rzeczywistości, nie znany dotąd ludziom, tak jak niegdyś nie była im znana struktura atomu. Zetknąłeś się podczas przejścia z resztkami emanacji Sayena Meta, która w chwili śmierci uległa dezintegracji i powolnemu, ale bezpowrotnemu rozproszeniu w warstwach hiperpsionicznych. Analogicznie do rozkładu i rozproszenia, którym ulega ciało zmarłego w strukturach materialnych.

Starał się tego nie słuchać. Myślał o czym innym.

– Wiesz, co tam się stanie? Czy przez nadświat daje się zajrzeć w przyszłość?

– To absolutnie niemożliwe. Obserwujemy Tereę jedynie w wymiarze równoległym czasowo.

– Mówiłeś „po mojej śmierci”?

– Jednokierunkowe przesunięcie czasowe jest naturalnym elementem przejścia przestrzennego przez struktury nadmaterialne, zresztą uniemożliwiającym dokonywanie tą metodą przeskoków na odległości kosmiczne. Na Terei upłynęło około czterystu piętnastu hirtów…

– Mów po ludzku!

– Tłumacząc to na starą rachubę czasu, około pięciu dni.

Omal już o tym wszystkim zapomniał. Podszedł do ekranu, nie wiedział dlaczego akurat tam ulokował sobie źródło głosu, i wpatrując się w sam jego środek zapytał:

– I co się tam dzieje? Co się dzieje z nimi?

– Nie dysponujemy programem, według którego moglibyśmy dokonać dla ciebie selekcji naszych zapisów. To materiał przerastający twoje możliwości percepcyjne, opracowanie go potrwa kilka cykli i będzie wymagało zlania się kilkunastu grup badawczych.

– Pokaż mi te twoje zapisy. Chcę wiedzieć.

– Powstrzymaj się na razie. Nie jesteś w stanie dokonać logicznej selekcji, uzyskałbyś dane bardzo powierzchowne i wyrywkowe.

– Poradzę sobie. Długa cisza.

– Dobrze. Nasz harmonogram i tak uległ znacznemu opóźnieniu wskutek nieprzewidywanych zaburzeń na Terei. Udostępnimy ci zapisy. Musisz chwilę poczekać. Nie sądź, że coś ci to da. Twoje sprzężenie z naszym systemem pamięciowym będzie siłą rzeczy obciążone wysokim stopniem przypadkowości, co czyni selektywność reprojekcji praktycznie rzecz biorąc bezwartościową.

Nie pierdol. Milczał, wpatrując się w szkliste oko ekranu, na którym sierp Terei rozszerzał się coraz bardziej. Poczuł łaskoczący, miękki dotyk – wyrastające z podłogi łodygi oplatały go sprężystym splotem, sięgając ku głowie. Powstrzymał się przed odruchowym szarpnięciem, gdy pulsujące, różowe kłącze owijało się ciasno wokół jego czoła, przysysając się do karku. Zapiekło, by po chwili dać o sobie znać przejmującym chłodem promieniującym wzdłuż kręgosłupa na całe ciało.

– Jesteśmy przygotowani do sprzężenia. Rozluźnij się.

Odruchowo przeszedł na ten wariacki wdecho-wydech, jak przy posługiwaniu się wzmacniaczem. Chyba o to właśnie chodziło, gdyż uczuł nagle, że rozpływa się, znika, a wokół niego wyostrza się gwałtownie ciemność.

Kensicz siedział w pustawym barze, zagubiony i zdezorientowany. Siedział sam, przy pustym stoliku, bo nie miał przy sobie ani grosza. Zresztą i tak nie odważyłby się posłużyć żetonem, zwinęliby go natychmiast. A dużo by dał za łyk tej wstrętnej, cuchnącej gorzały, której nigdy nie pijał. I jeszcze więcej za to, żeby cokolwiek zrozumieć.

Kilku facetów siedzących przy innych stolikach przyglądało mu się z nieukrywaną niechęcią. Rozmawiali o nim. Nie musieli się z tym kryć, czując swą przewagę fizyczną nad śmiesznym obdartusem. Bawił ich. Może w innej sytuacji, Kensicz sam by się dziwił i śmiał z siebie. Uświniony jak nieboskie stworzenie, obdarty, z pokrwawionymi dłońmi i kolanami, a w dodatku bosy. Śmieszne.

Jego to nie śmieszyło. Gdy okazało się, że wszystko poszło jak z płatka, gdy przemógł się, zrobił to i wracał pełen obrzydzenia do siebie samego i radości, że nie zawiódł – okazało się, że nikt na niego nie czekał przy wyjściu.

Nie myślał o niczym. Nic nie wiedział, nic nie rozumiał, skrył się bezradnie w kącie pierwszej z brzegu knajpy i drżał. Autentycznie, drżał. Było mu zimno, zwłaszcza w stopy. Nie potrafił się opanować. Wszystko się nagle rozsypało w kawałki. Może zostawili go, może po prostu już nie był im potrzebny? Ale nie, przecież to jeszcze nie był koniec, powinni teraz ukryć się na kilka dni w magazynie jednej z plantacji o sto kilometrów od Arpanu i miał jeszcze raz ruszyć do akcji. Więc to znaczy, że nie udało im się, że coś się z nimi stało. A jeśli tak – to prędzej czy później bezpieczniki dopadną i jego, a wtedy zapłacą mu za śmierć tego garbusa, o którym nie wiedział nawet, kim jest. Nie umiał się ukrywać, rany boskie, nic w ogóle nie umiał, zupełnie nie wiedział, co teraz zrobić, przecież mieli go tylko wozić ze sobą, nie spuszczać go z oka. A teraz nagle został sam i był przerażony tym, co się mogło stać, a co nie bardzo sobie nawet potrafił wyobrazić.

Gdyby to się stało tam, wtedy – nie bałby się. Ale teraz, kiedy najgorsze miał już za sobą i kiedy zdarzyło się coś, czego najmniej się spodziewał – nie potrafił nad sobą zapanować. Drżał. Nie był już Kensiczem-poetą, gitara przepadła gdzieś, a on sam spalił się wewnętrznie na popiół, nie umiałby teraz złożyć dwóch słów do sensu. I nie był już nieuchwytnym dla telepatów, bezlitosnym posłańcem chłodnej pani, niosącym możnym tego świata jej pocałunek. Nikim już nie był, tylko połciem dygocącego mięsa, połciem, który najpierw długo obserwował niezrozumiałą dla niego krzątaninę wokół Instytutu, a potem, dostrzegłszy, że wszyscy się za nim oglądają, zaszył się w kącie pierwszej z brzegu knajpy i trząsł się, nie mogąc dojść do ładu z samym sobą. I bał się. Chryste, jak strasznie się bał, już sam nawet nie wiedział, czego. Bał się każdego z tych snujących się dookoła ludzi, każdego szelestu, każdego ruchu powietrza, a zwłaszcza każdego trzasku drzwi, które mogły wpuścić przychodzących po niego tajniaków.

I nic w nim nie zostało oprócz strachu, kiedy dostrzegł sylwetkę wielkiego, barczystego faceta w rozchełstanej koszuli, który najpierw rozglądał się po knajpie, a potem nagle ruszył w jego stronę. Kensicz zamarł, z sercem łomoczącym w gardle, zamykając oczy i modląc się żeby to nie byli oni, żeby ten facet minął go i poszedł sobie gdzieś do diabła. Ale nie – poczuł, że tamten zatrzymuje się i pochyla właśnie nad nim. Owionął go ciężki, niedopity oddech. Kensicz otworzył oczy, a pochylony nad nim barczysty cień wyciągnął nagle zaciśniętą pieść przed jego twarz i w milczeniu rozwinął mu ją przed nosem. Na dłoni zalśniła okrągła blacha…

I cały jego strach zamienił się nagle w rozpaczliwą przedśmiertną wściekłość, i nim pomyślał rzucił się na faceta z pięściami, z pazurami, przewrócił go zaskoczonego i, wrzeszcząc piskliwie, zaczął okładać leżącego kułakami, gdzie popadło.

Jeszcze to do niego nie dotarło. Ludzie pozrywali się od stołów. Krzyk, rumor przewracanych krzeseł, rzucili się w jego stronę, więc wciąż jeszcze pełen strachu i wściekłości runął ku wyjściu, potrącając kogoś wchodzącego i, wciąż krzycząc, rzucił się na oślep w ulicę, drąc stopy na szorstkim betonie. Biegł na oślep przez tłum, byle naprzód, ścigany wściekłymi okrzykami, zdawało mu się że już siedzą mu na karku, że już go łapią za kurtkę – ale nie, dopiero po kilkudziesięciu metrach zrozumiał, że ten krągły, lśniący kształt to nie była blacha bezpiecznika tylko srebrny medalik, surowo zakazany symbol dziecinnej wiary, który doprowadzony do desperacji pijaczek chciał pewnie sprzedać za parę kielonków standardowy, że przez ten strach, który odebrał mu rozum, popełnił straszliwe, niewybaczalne głupstwo.

63
{"b":"100772","o":1}