Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nazajutrz wczesnym rankiem – Pojedynek. Gdy na łączkę umówioną, która niedaleko rzeki położona, zajechaliśmy, jeszcze nikogo nie było; a Tomasz pacierze odmawiał; ale wkrótce bryczka z lekarzem przybyła; i zaraz potem Gonzalo z szumem, z fukiem, w czwórkę rysaków i z forysiem, a za pojazdem jego Baron wraz z Pyckalem na ogierach rosłych, skarogniadych, które, ostrogami sztyfowane i uzdą zdzierane, skakały i chrapały. Jużeśmy tedy wszyscy byli. Ja z Baronem plac odmierzać zacząłem, ale żabę zobaczyłem, więc do Barona mówię:

– Żaby tu są. Odparł:

– Są bo wilgotno. Tyż dr Garcyja przystąpił do mnie i mówił, żeby pośpieszać, bo Cesją ma a tyż Tramitacją.

Znak dany został i przeciwnicy na plac wstąpili. Pan Tomasz skromnie, cicho, Gonzalo zasię w blasku, w fuku wszystkich szat swoich; a to jest Rapcie z niebieskiego atłasu, kamizelka takaż Atłasowa żółta Szafranowa, na to Kitelek czarny i takiż Półfraczek szamerunkowy też i orderowy, dalej peleryna w podwójnym kolorze, oraz kapelusz Czarny Meksykański z rondem, które duże, bardzo duże. Baron z Pyckalem znowuż Ogierów dosiedli. Gonzalo kapeluszem powiał, konie zachrapały. Pyckal do mnie galopem nadbieżał, konia zdarł, mnie z konia pistolety podał; a Puto ponownie kapeluszem powiał. Tomasz spokojnie na miejscu swojem stał i czekał. Ja pistolety nabijam… i kule w rękaw, w zarękawek. Dopiroż pistolet Tomaszowi wręczyłem, ale pusty, drugi zaś takiż pusty pistolet Pyckal Gonzalowi wręczył. Gdy na bok ustępowaliśmy, zawołał Baron:

– Ognia! Ognia!… ale krzyk jego Pusty, bo i lufy puste. Gonzalo kapelusz swój o ziemię cisnąwszy, pistolet podniósł i wypalił. Huk po łące się rozszedł, ale Pusto. Wróble tam na krzaczkach przysiadały (tłuściejsze niż u nas) ale się spłoszyły; tyż i krowa.

Tomasz widząc, że jego kula Gonzalowa ominęła (a bo jej nie było) broń swoją podniósł i długo, długo mierzył; ale i nie wiedział, że mierzenie jego Puste. Mierzy, mierzy, strzela, ale cóż, pusto, pusto; i z puku jego i nic oprócz huku. Tu słonko już się nieco wzbiło, przygrzewać jęło (bo mgły się rozeszły), a tu zza krzaka krowa wylazła; Gonzalo kapeluszem powiał; a z dala, zza krzaków, Kawalkada się ukazała; i najprzód więc dwóch Forysiów, z których jeden, dwa, a drugi cztery miał charty na postronku, w ślad za niemi Damy i Kawalerowie w szumnym korowodzie jadą, pogadują, podśpiewują… i otóż tak przejeżdżają, przejeżdżają, pierwszy zaś z prawej strony JW. Poseł w myśliwskim rajtroku, na ogierze dużym, srokatym, dalej Radca a obok Pułkownik. Jadą, jadą, a niby nic, za szarakiem, choć to, panie, pusto bo szaraka nie ma… i tak, panie, z wolna przejeżdżają.

Tożeśmy się na nich zagawronili, a głównie Tomasz. Ale przejechali. Dopiroż pistolety nabijać, ja kule w rękaw, ognia, ognia, Gonzalo kapeluszem powiał, pali z pustej lufy, ale nic; i Tomasz broń podnosi, celuje, celuje, celuje… o, jak on celował! O, jak on Celował długo, długo, pilnie, a tak już usilnie, tak strasznie celował że, choć Pusta Lufa, skurczył się, zmartwiał Puto, a już i mnie się zdawało że nie może być aby Śmierć z ty Lufy nie wypadła. Huknął. Ale z huku jego i nic oprócz puku. Gonzalo kapeluszem Wielkim Czarnym powiał, Pyckal, Baron konie zdarli, aż na zadach siadły, do mnie zaś dr Garcyja przystąpił i prosił, żeby pośpieszać, bo ma Cesją.

Wtenczas dopiero ja się mało za głowę nie złapałem! I zaraz jasnem mnie się stało, żeśmy jak w potrzask wpadli a wcale tu końca żadnego nie może być i Pojedynek ten wcale skończyć się nie może; bo przecie on do krwi, a jakże tu krew wystąpi jeśli bez kul pistolety? A toż to niedopatrzenie, pomieszanie nasze, pomyłka nasza, żeśmy to przy układaniu warunków przegapili!!! Przecie oni tak przez dzień cały i noc i dzień następny i dalszą noc i dalej przez dzień cały pukać mogą, bo ja im wciąż Kule w Rękaw i ognia, ognia, i tak bez końca, bez wytchnienia! Boże, co robić, co począć! Ale wystrzelił Gonzalo! Strzela Tomasz! I Kawalkada z dala, za krzakami się ukazała, więc Damy i Kawalerowie, a tyż charty, i jadą z wolna truchtem, albo stępa, pierwszy JW. Poseł, dalej Radca z Pułkownikiem i jadą za szarakiem (choć szaraka nie ma) przejechali…

Gonzalo kapeluszem powiał. Tomasz pistolet do oka podniósł. O, jak on celował! Boże, Boże, Boże, z całej duszy swojej, z mocy swojej, z całej ty jakiejś uczciwości swojej… i brew marszczy… oczy się jemu zmrużyły… a już Celuje, tak Celuje, że Śmierć, Śmierć, Śmierć pewna krwawa, tu Śmierć, Krew być musi! Huknął. Ale puknął. I pukiem pustym chyba sam siebie zabija. Powiał Puto czarnym kapeluszem.

I Kawalkada się ukazała, a tym razem bliżej choć niby nic, między sobą rozmawiają, pogadują, pokrzykują, za szarakiem, za szarakiem jadą! Aż tu Pyckalowy ogier ogiera, na którym Baron siedział, w zad ugryzł. W zad ugryzł! Baron jego trzepnął, ale trzepnął jego Pyckal; więc Baron jego z konia w łeb, bez łeb, a Pyckal w łeb! Kwiknęły ogiery.

My do nich. Ale już poniesły, po łące latają! Baron spadł! A tyż widzę że tam konie w Kawalkadzie chrapią, kwiczą i Damy spadają. Wtem psów, chartów ujadanie wściekłe słyszeć się dało i krzyk, jęk, oj, chyba kogoś dopadły, tarmoszą! My, pojedynek porzucając, za krzaki na pomoc pobieżymy, tu konie, Ogiery wszystkie, na kieł biorą, gryzą się, kwiczą… a pod psami nie kto inny, tylko lgnąc z Psami się przewraca, od nich kąsany, szarpany! Wrzask ludzki, psów charczenie, dławienie, lgnąca jęk, koni galop, dam pisk, mężczyzn głosy, w dantejską zlały się symfonią.

Tomasz „Pistolet, pistolet" zawołał i mnie z ręki pistolet wyrwał, strzela do psów; ale pusta lufa.

Wtenczas Gonzalo na tych Psów się rzucił, a z gołemi rękami, tylko z krzykiem strasznym, niebogłośnym… i, pośród nich upadłszy, z niemi tarzać się zaczął, z wrzaskiem, z tarmoszeniem, ich od Ignaśka swego odrywając, jego ciałem swojem, ciałem zasłaniając!

A już i forysie na psów z postronkami, z batami, z czem kto miał; inni tyż skoczyli. A tak tych Psów odgonili.

Także i konie połapali; a kto padł był, to się z ziemi gramolił i do kupy zbierał. Tomasz Syna dopadł, a widząc że, oprócz ran powierzchownych, żadnej obrazy nie odniósł, na kolanach Bogu dziękował za niezmierzone dobrodziejstwo Jego; potem zaś do Gonzala dłoń wyciąga:

– O, już ty mnie nie wrogiem, a Bratem, Przyjacielem będziesz, gdyś syna mojego z narażeniem Życia swojego wybawił! Zaraz więc w objęcia się wzięli z wielkim wszystkich aplauzem, a Gonzala męstwo pod niebiosa wynoszono:

– Od śmierci go wybawił! Wrogowi to wyświadczył! Mało sam nie zginął… lgnąc tyż do Gonzala dłoń wyciąga, ten zasię w objęcia go bierze i jak brata ściska.

Owóż po strachu radość. Powiada JW. Poseł:

– No, chwalić Boga że się tak skończyło, a winy w tem niczyjej nie ma, chyba tylko ogierów i forysiów… bo gdy się ogiery gryźć zaczęły, forysiom psy się wyrwały i na młodzieńca skoczyły, którego niespokojność o Ojca swojego do ukrycia się w tych krzakach przywiodła. Otóż to, panowie moi, wdzięczne Panie, widzieć mogliście widomy znak Łaski Bożej, która Ojcu syna wybawiła, Patrzcież na te gaje! Patrzcież na zioła, na krzewy, na Naturę całą, która pod Niebios ogromem spoczywaj i patrzcież, jak to Polak wobec stworzenia całego wybawicielowi Syna swojego przebacza! Łaska Boża! Przychylność natury całej! O, bo rzecz to pewna, najpewniejsza, że Polak Bogu i Naturze miły dla Cnót swoich, a głównie dla tej Rycerskości swojej, dla Odwagi swojej, Szlachetności swojej, dla Pobożności i Ufności swojej! Patrzcież na te gaje! Patrzcież na Naturę całą! I patrzcież na nas, Polaków, amen, amen, amen. Wszyscy tedy „Viva Polonia Martir" zakrzyknęli.

Ja na kolana padłem. Aż tu Gonzalo na środek wystąpił, a Kapeluszem koło zatoczył, od czego konie znowuż płoszyć się zaczęły, on jednakże, na konie nie zważając, tak przemówił:

– Wielki, niezmierzony to dla mnie Honor, żem z człowiekiem tak godnym Polakiem mógł na placu stanąć, a bo JW. Panie od tego wstydu niech mnie Pan Bóg broni, żebym ja komu nie stanął, i już to ja nikomu się w tem nie umykam, a mnie Znajdzie kto Szuka; bo tyż tak rozumiem, że nie ma to dla Mężczyzny większego skarbu, jak nieskalana Cześć Imienia jego. Gdy wszakże za sprawą Wyratowania od Psów Syna JMości ten to godny Nieprzyjaciel mnie za Przyjaciela mieć chce, ja od Przyjaźni tej się nie uchylam, owszem Przyjacielem, Bratem jego chcę być po wszystkie czasy. I tyż tak myślę, że mnie tej łaski nie odmówi, aby gościnę w domu moim przyjął i dla Popicia przyjaźni owej wraz z Synem swoim do domu mojego się udał; gdzie tyż popijemy! Zaraz więc wszyscy krzyczeć i wiwatować zaczęli, tu się ściskają, tam całują i Gonzalo znów w objęcia brał, najprzód Tomasza, potem Syna jego. Taki Pojedynku koniec.

18
{"b":"100710","o":1}