Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Do diabła z Ojcem i Ojczyzną! Syn, syn, to mi dopiero, to rozumiem! A po co tobie Ojczyzna? Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną ty Ojczyznę zastąp, a zobaczysz!

Jak o tej „Synczyźnie" wspomniał, ja w pierwszym gniewie moim uderzyć go chciałem; ale już słowo to tak niemądrze uszom brzmiało, że mnie śmiech z tego chorego a chyba Szalonego człowieka wziął i tak się śmieję, śmieję… on zasię mruczy:

– Co ty tam z tym Starym… Ale tak naciskasz, że ja bym może (po przyjaźni tobie to mówię) jemu do pojedynku stanął. Owszem, stanąłbym, gdybym za świadka przy pojedynku Przyjaciela miał zaufanego, który by kule w rękaw przy ładowaniu pistoletów wpuścił. Rzuć starego! Co tam ze Starym! Stary niech samym prochem strzela, a tak i wilk syty i koza cała. A po pojedynku zgodę zrobić i nawet by się czego napić! Gdy ja dzielnie jemu stanę i męskość swoją okażę, już chyba on mnie wypić z Ignasieńkiem swoim-moim nie wzbroni…

Ja znów w śmiech; bo tyż to i śmiszna myśl jego; ale powiadam:

– Nie jeden tylko świadek broń ładuje, są inni świadkowie.

Mówi:

– Co się mają spostrzec, już to gładko obmyślić można, przecie nie pierwszyzna to przy pojedynku Kule w Rękaw. Ja mu na to:

– A jak z Rękawa na ziemię upadną? Powiada:

– W rękaw Zarękawek wszyć trzeba, to do Zarękawka wpadną; nie ma strachu.

I tak dość długo bez słowa siedziemy. Aż w końcu mówię (bo znów mnie śmiech brał):

– Ano, czas na mnie. Do drzwi mnie samych wejściowych odprowadził, które tyż zaraz zatrzasnął żeby go Chłopiec jaki z ulicy nie dojrzał. Gdy sam się znalazłem przez ulicę idę, ale zaraz mnie ta „Synczyzna" napadła i już jak mucha uprzykrzona kole nosa lata, a tyż jak tabaka w nosie wierci, aż znowuż mnie śmiech pusty złapał. Synczyzna! Synczyzna! A toż Głupie to, Szalone, a toż wariacja czysta! I marna, nędzna gadanina jego abym ja Kule w Rękaw wpuszczał, a dla Puta tego Ojca i Ojczyznę zdradzał…

Ale co robić? Oczywiste było, ze Gonzala siła ludzka nit zmusi aby przed pistoletem nabitym stanął; a gdy zaprzysiągł Tomasz że jego jak psa zabije jeśli mu nie stanie, rzecz cała kryminałem zakończyć się mogła. Do czego ja przecież dopuści: nie mogłem, jeśli przyjacielem Tomaszowi byłem. Innej tedy rady nie ma (jeśli ja Tomaszowi dobrze życzę) jak tylko zwiesi Gonzala ułudną prochu samego nadzieją; gdy zaś on na płaci stanie, pewny, że Tomasza z mańki zażył, my, świadkowie, po cichu Kulami pistolety nabijemy i Kule zagwiżdżą! O nie, ja Tomaszowi przyjacielem byłem! Jeżelibym ja podstepu użył, to tylko dla Tomasza dobra! Ale rzecz cała bez jego wiedzy załatwiona być musiała, bo on, nadzwyczajnie honorowym będąc, za nic by zgody swojej nie udzielił na intrygi taką; i do głowy mnie przyszło, żeby Gonzalowi na świadków Barona i Pyckala naraić (z którymi ja łatwo w porozumiem wejść mogłem), i z nimi wszystko, a gładko, ukartować. Najprzód jednak z nimi rozmówić się musiałem… a ostrożnie, gdyż diabli tam wiedzą, czy oni po wczorajszej Tomasza kłótni dalej z Gonzalem trzymają, czy może ich sumienie ruszyło i (choć to, panie, mnie Piniądze wciskali) może im się odmieniło.

Poszedłem tedy do biura, dokąd i tak mnie obowiązek do pracy mojej wzywał, ale już to, przyznam się, jak na ścięcie szedłem, bo co też to tam, jak to tam mnie po wczorajszym na owym przyjęciu Chodzeniu urzędniki koledzy moi przyjmą; gdy zamiast Sławy, Chwały Wieszcza Geniusza Wielkiego, wstyd tylko jak w Koszuli ciężki, a do tego z Puto. Dopiroż myślę, że najlepiej będzie wszystko na sznapsa, lub na wini zwalić i chusteczkę do skroni przykładam, wzdycham, ledwie Chodzę, jak to po Przepiciu. Urzędniczki z dala na mnie spoglądają, ale nic nie mówią, a tylko szeptają i tam między sobą w kupie, a pośród papirów, na mnie jak na Raroga spoglądają i szeptają a szeptają. Mnie nikt jednego słowa nie powiedział może z przyczyny nieśmiałości, trwożliwości, ale tam miedzi sobą wciąż szeptali i jeden drugiemu Bułkę gryzie, tamta tego trąca; a nic tylko szepty, jak zza plota. Może tyż mówili, żem się wczoraj strąbił; a może i co tam Gorszego szeptano. Rachmistrz stary w papirach się swoich zagrzebał i z nici na mnie jak sroka z gałęzi spoglądał, a może mu się co dawnego przypomniało, bo tylko szepcze, szepcze „Znajka majka Bałabajka". Ja pijanego, a raczej jak to po Przepiciu, udawałem. Zapytałem tedy o Barona. Ale mówią mnie, że Baron z Ciumkała podjezdków świeżo kupionych próbują. Poszedłem tedy, a wciąż z Synczyzna owa (bo już to tę Synczyznę jak zadrę jaka w głowie miałem) do Szopy, która za Rajtszulą, po drugiej stronie podwórza, a tam, widzę, Baron na podwórzu stoi, przed nim Stajenny na kobyle dużej, szpakowatej, to stępa, to truchtem, to kłusem, albo z nogi hiszpańskim lub francuskim szprynclem; dalej zaś na ławie Pyckal z Ciumkałą siedzą, piwo popijają i podjezdka cisawego oglądają, któremu kopyto się zalaksowało. A Pyckal wołał:

– Liposki, Liposki, gdzie masz Chomąto? Baron szpicrózga machał:

– Halt! Halt! Na drabinie wróbel. Mnie do nich ciężko było wyjść z szopy, a nawet bym zawrócił, wcale nie wychodził, ale Psi, które w psiarni były, ujadać zaczęły i już trudna rada; wyszedłem. Wszelako chusteczkę do czoła przykładam i słabo idę, a wzdycham, jak to po Przepiciu. Im też chyba nijako było ze mną po wczorajszym, więc zaraz chusteczki przykładają, jęczą, a stękają i rzekł Baron:

– Oj głowa boli, głowa boli, podobnież to wczoraj za dużo tego dobrego było, ale niech tam, niech tam! Napijże się z nami Piwa, bo choć nie w smak piwo, po przepiciu najlepsza rzecz!

Pijemy piwo i stękamy. Ale mnie ich Piniądze doskwirają, a tyż nie wiem jak z nimi gadać. Przy Ciumkale nie chciałem mówić (bom na świadków tylko Barona i Pyckala upatrzył) a tak tylko pijemy i stękamy. Gorąco i na deszcz się zbiera. Ciumkałą poszedł z kołkiem do szopy, bo kluczyk zgubił, więc to powiadam, że Tomasz Gonzala wyzwał, ale że w tym Sęk, Szkopuł, bo Gonzalo boi się jemu stanąć i za nic nie stanie. Powiadam więc:

– Już to niepodobna rzecz, bo przysięga Tomasza taka, że on jego jak psa zabije, jeśli mu nie stanie, a to, panie, kryminał byłby. A tyż niepodobna, żebyśmy Rodakowi ciężko obrażonemu jakiej pomocy nie okazali w ciężkiej potrzebie jego, i trzebaż co Radzić, żeby jemu Gonzalo stanął. Powiadają:

– Pewnie, pewnie, Rodak, Rodak, a jeszcze w takiej chwili, jak tu Rodaka zostawić, Rodakowi nie pomóc! Głowami kiwają, piwo popijają, a na mnie spod oka spoglądają.

Ja o piniądzach wolałem nie wspominać, bo mnie nijako było. Ale mówię, że chyba nie ma innej Rady i, gdy Gonzalo chce żeby bez kuł strzelanie było, jemu to przyrzec trzeba; ale cicho sza, żeby o tym żywa dusza się nie dowiedziała. A tak i wilk syty i koza cała. Rada w Radę. Spogląda Baron na Pyckala, Pyckal na Barona, ale ozwał się Baron:

– Pewnie innej Rady nie ma, ale kłopotliwa rzecz. Mówi Pyckal:

– Niewyraźna sprawka.

Powiadam:

– Wiem ja, że Gonzalo chętnie by W. Panów Dobrodziejów Przyjaciół swoich za świadków swoich miał że to przy zwadzie byliście obecni, a tak my byśmy świadkowie, za wspólnym porozumieniem wszystko gładko między s urządzili i, jak to zwyczajnie, kule w Rękaw wpuścili; a choć to, panie, kłopotliwa rzecz, przecie intencja nasza czysta, bo o wybawienie druha, Rodaka idzie, człowieka już starszego a honorowego; a tyż o to, żeby się imieniowi Polskiemu krzywda; nie stała w tak ciężkiej Ojczyzny naszej chwili. Pyckal na Barona spojrzy, Baron na Pyckala, Baron z palców strzepnął, Pyckal nogą ruszył. Rzekł Baron:

– Za nic ja Puta świadkiem nie będę. A Pyckal:

– Ja miałbym Puta być świadkiem! Jeszcze czego! Ale mówię:

– Oj, ciężko, ciężko, ale trzeba, trzeba i bo Rodak w potrzebie, bo dla Rodaka, dla Ojczyzny… Dopiroż westchnął Baron, westchnął Pyckal. Siedzą, na mnie spoglądają,! popijają a wzdychają. Powiadała:

– Oj, ciężko, ciężko, alej trzeba, trzeba, innej nie ma Rady, a już dla Rodaka, dla Ojczyzny! i Już tedy Ciężko, bardzo Ciężko. A głównie, że to nie wiadoma jest intencja. Bo diabli wiedza komu oni naprawdę przysłużyć się chcieli; Gonzalowi, czy też Tomaszowi? Oni tyż nie znają intencji mojej (a głównie, że im Piniędzy nie oddałem). Ale ja tyż nie znam intencji mojej i choć to Ojca Starego stronę trzymam, Synczyzna młoda mnie po głowie chodzi. Ale deszcz zaczął padać i Ciumkała z drabiny zlazł Coś jednak zacząć trzeba. Pojechałem do Gonzala, żeby jemu Pyckala, Barona na świadków naraić; on mnie ściskał Przyjacielem swoim nazywał, a już pewny, że bez kuł strzelanie, mnie złote góry obiecywał. Potem do Tomasza, któremu tyle tylko powiedziałem, że Gonzalo przyrzekł jemu na placu stanąć. Tomasz mnie uściskał.

14
{"b":"100710","o":1}