Okres moich studiów we Włocławku to czas chyba największego poboru do seminarium. Pierwsze roczniki liczyły po 40 i 50-ciu alumnów. Nie bez wpływu na to był fakt, że we Włocławku i całej diecezji nie było żadnej wyższej uczelni Tak duża ilość „narybku” musiała być nękana i tępiona. Pamiętam dokładnie pierwszy wykład z logiki u księdza prof. Jana Nowaczyka, nazywanego „pogromcą kotów”. Niewysoki, korpulentny jegomość z grymasem niezadowolenia na twarzy i wiecznie zmarszczonymi brwiami – już na pierwsze wrażenie wydawał się niezbyt przyjaźnie nastawiony. Wszedł na katedrę, spojrzał na długą listę pierwszaków i z niedowierzaniem niemal krzyknął – „ilu was tu jest! Połowa wystarczy!” Po tych słowach pokiwał znacząco głową, skrzywił się i zaczął grzebać w grubej teczce. Wyjął z niej kilka najnowszych gazet i ku naszemu zdumieniu zaczął czytać ogłoszenia z rubryki pod hasłem: oferta pracy – „potrzeba ślusarzy, tokarzy, murarzy itp. itd.” Szeryf z Chabielic (to jego druga ksywa), jak się później okazało, nie żartował. Spośród wszystkich profesorów robił na egzaminach największe spustoszenie. Na jego wykładach czuliśmy się dużo młodsi, zupełnie jak w czasach podstawówki. Zazwyczaj bowiem po modlitwie i sprawdzeniu obecności następowało ostre, sakramentalne polecenie, np. „Kowalski do tablicy!”- Szeryf jednak stawiał dwóje znacznie częściej niż pani od matematyki.
Wszyscy profesorowie zwracali się do nas bezosobowo lub po imieniu, bez względu na naszą wysługę lat w seminarium. Nieraz po tonie ich wypowiedzi miało się wrażenie, że jest się w terminie u szewca, a nie w uczelni duchownej. Z większym szacunkiem podchodzono jedynie do diakonów, którzy też jako jedyni mieszkali po dwóch w pokojach. Tylko pani od polskiego czuła przed nami niewielki, ale wyczuwalny respekt, a może była to słabość. Była to jedyna kobieta wśród profesorów. Wykładała literaturę polską i fonetykę – niestety – niedługo. Wkrótce wyszła za mąż za jednego z…diecezjalnych księży.
Tak zwana wysługa lat, o której już wspomniałem, liczyła się najbardziej wśród samych kleryków. Większość alumnów ze starszych roczników nękała i poniżała młodszych kolegów. Przejawiało się to na ogół w bardzo przykrym lekceważeniu. Niektórzy dotkliwie to przeżywali Czuli się psychicznie upodleni. Nie budowało to wcale wspólnoty, o której mówili przełożeni, ale skutecznie ją niszczyło. Samo określenie – wspólnota seminaryjna – było chyba najczęściej w użyciu. Wspólnotę – jedność mieli tworzyć wszyscy seminarzyści i profesorowie. Seminarium miało być „szkołą miłości chrześcijańskiej”. Tymczasem rzeczywistość wyglądała o wiele inaczej. Klerycy dzielili się na samotników, tzw. zajętych, czyli żyjących w parach oraz na „zrzeszonych” w hermetycznie zamkniętych paczkach i klikach. Takie rozbicie seminaryjnej wspólnoty było naturalną konsekwencją stylu kleryckiego życia i warunków panujących w seminarium. Czy niemal zupełna izolacja od świata i płci przeciwnej albo podżeganie do donosicielstwa mogło rodzić inne postawy?
Jednym z podstawowych celów wychowawczych w formacji moralnej było wychowanie kleryka – przyszłego księdza – do ubóstwa. W dzisiejszym, zmaterializowanym świecie, ubóstwo – jako cel sam w sobie – nie ma racji bytu. Jednak dla idei kapłaństwa służebnego i zdecydowanego pójścia za Chrystusem, ubóstwo materialne ma swój sens i co najważniejsze – jest osiągalne, jak nam ukazują konkretne przykłady. Oczywiście trudno jest przekonać dwudziestolatka, choćby nie wiem jakie miał powołanie, że ma chodzić w podartych spodniach czy dziurawych butach. Nie o to zresztą chodzi. Ksiądz nie powinien (i tu wszyscy są zgodni) przywiązywać się zbytnio do dóbr materialnych. Nie wolno mu traktować swojej parafii jak dochodowego folwarku, a parafian jak dojne krowy. Niestety, często tak to właśnie wygląda w praktyce. Do tego tematu jeszcze powrócę. Tymczasem chciałbym sięgnąć do przyczyn takich postaw wśród kleru. Źródeł takiego stanu rzeczy trzeba upatrywać właśnie w błędach wychowania seminaryjnego. Jeśli chodzi o tzw. wychowanie do ubóstwa to funkcjonuje tutaj, jak w niemal całej formacji przyszłych kapłanów, ciągła rozbieżność słów z czynami, oczekiwań z efektami, a wszystko w końcu sprowadza się do pobożnych życzeń. Pustosłowie i brak „żywych przykładów dla stada” – o czym mówił Jezus, nie może owocować.
Seminarium to szkoła życia, to miejsce gdzie kształtują się sumienia, serca i charaktery młodych ludzi, którzy po kilku latach staną się autorytetami moralnymi dla rzesz wiernych. Dla wielu z nich kapłan jest wciąż niemal wyrocznią. Ludzie tracąc zaufanie do zgniłego, zmaterializowanego świata; pełnego nienawiści, kłamstwa i wyzysku – zwracają się w stronę Boga i Jego sług, księży. Chcą usłyszeć, że życie jest więcej warte niż dom ich marzeń, którego nigdy nie wybudują; najnowszy mercedes, którego nigdy nie kupią. Ludzie chcą to usłyszeć, ale w rzeczywistości chodzi im o to, aby zobaczyć na własne oczy, że można żyć inaczej – bez chciwości, zdzierstwa i oszustwa. Chcą się przekonać, że są inni ludzie, którzy znajdują radość w dawaniu, a nie w braniu; szczęście – w służeniu potrzebującym i pokrzywdzonym; sens życia – w miłości Boga i bliźniego. Wierni Kościoła mają prawo oczekiwać takiej postawy od swoich kapłanów! Nie mogą wymagać od nich świętości, nieomylności, skrajnego ubóstwa, biczowania się czy innych umartwień, a tym bardziej życia niezgodnego z ludzką naturą – czystości, celibatu, bezdzietności. Mają jednak prawo i powinni żądać od uczniów Chrystusa – uczciwego życia, w którym dominują wyższe wartości.
Cały dylemat polega jednak na tym, że młody człowiek przychodząc do seminarium i poznając stopniowo realia panujące w kręgach duchowieństwa – nie znajduje dla siebie wzorców godnych naśladowania, a żywy przykład ma w tym przypadku znaczenie decydujące. Biskupi, księża w parafiach, a zwłaszcza przełożeni i profesorowie w seminarium, na których spoczywa największa odpowiedzialność – swoim postępowaniem udowadniają coś wręcz odwrotnego. Ich zachowania demaskujące filozofię życiową, wskazują na to, że oni – w odróżnieniu od Jezusa – nie przyszli do biednych i potrzebujących, ale do bogatych i wpływowych. Współcześni uczniowie Pana wolą politykować i rządzić niż duszpasterzować swoim owczarniom. Zastrzegam, iż ta bardzo negatywna opinia nie dotyczy wszystkich księży w Polsce, ale z całą pewnością – większości z nich.
W każdym seminarium duchownym (tak było również we Włocławku) jest przynajmniej kilkunastu kleryków pochodzących z innych diecezji oraz przeniesionych z innych seminariów. Wymiana poglądów na powyższe tematy była więc nieunikniona i przekonywała nas o tym, że Kościół jest rzeczywiście powszechny i wszędzie dzieje się podobnie. Nie każdy znajduje w sobie dość siły aby wyrwać się z obowiązujących schematów i zwyczajów. Księża żyjący skromnie pod względem materialnym uważani są za dziwaków i traktowani przez swoich współbraci z przymrużeniem oka. W czasie 6-ciu lat studiów klerycy wysłuchują setki konferencji moderatorów, ojców duchownych i rekolekcjonistów na temat konieczności życia w ubóstwie.
Kiedy byłem na drugim roku, nasz ksiądz rektor – Marian Gołębiewski (dzisiejszy biskup) wygłosił przez parę miesięcy cały cykl wykładów na ten temat. Każdego wtorku całe seminarium zbierało się w ogromnej auli aby słuchać, przez co najmniej godzinę – naprawdę mądrych, przemyślanych i popartych przykładami wywodów księdza rektora. Nasz zacny, jak go nazywaliśmy – Ezechiel, nie ustrzegł się jednak od pewnych niedorzeczności Jedna z takich „wpadek” została skwitowana salwą śmiechu. Mianowicie ksiądz rektor, jedną ze swoich dłuższych wypowiedzi, skonkludował tym, że księdzu – zwłaszcza wikariuszowi – w ogóle nie potrzebny jest samochód (sam jeździł wtedy peugeotem). Polecał natomiast kupno roweru – bo trzeba jednak, zwłaszcza w wiejskich parafiach kolędować i dość często spieszyć z posługą kapłańską do chorych oddalonych o wiele kilometrów czy też do sal katechetycznych. Pieniądze, za które księża kupują „zachodnie wozy” radził przeznaczyć na porządny, długi kożuch – aby przetrwać ciężkie zimy w nieopalanych kościołach i zimowe kolędy. Przed naszymi oczami pojawił się obraz księdza przemierzającego na rowerze śnieżne zaspy, ubranego w długi, ciężki kożuch. Ta rewolucyjna wizja, jakże odmienna od realiów panujących w tzw. terenie – tyleż samo utopijna i nierealna co komiczna – wywołała niepohamowany ogólny śmiech. Po niespełna tygodniu od wspomnianej konferencji, ksiądz rektor przyprowadził prosto z salonu najnowszy model nissana w kolorze srebrny metalik. Zakończył tym faktem swój kilkumiesięczny cykl konferencji na temat ubóstwa. Może doszedł do wniosku, że jest za stary na jazdę rowerem, choć miał dopiero 50 lat, albo że rower mu się nie przyda – bo nie pracuje na wiejskiej parafii. Obawiam się jednak że nie zastanawiał się nad tym co zrobił. Obchodził niedawno 25-cio lecie kapłaństwa. Miał więc bardzo dużo czasu aby przyzwyczaić się, że w Kościele – jak w życiu: mówi się swoje i robi się swoje. W każdym razie w kożuchu nigdy go nie widziałem.