Литмир - Электронная Библиотека

Po raz pierwszy w życiu byłem w tak wielkiej rozterce. Z jednej strony wiedziałem o tym, że nie wolno mi pogodzić się z wypaczonym, zakłamanym systemem machiny, której byłem małym trybikiem. Pogodzenie się z zastaną rzeczywistością oznaczało stopniowe równanie w dół. Oczywiste było dla mnie i to, iż aby być znakiem sprzeciwu – musiałem odejść z kapłaństwa. Tylko wtedy mój głos dotarłby do ludzi jako prawdziwe świadectwo człowieka; który mógł zostać, ale odszedł żeby dać świadectwo prawdzie i aby ta prawda dotarła omijając kościelną cenzurę. Wielu było w historii Kościoła reformatorów zatroskanych o jego dobro i autentyczność. Większość z nich zamęczyła inkwizycja, a współczesnych uznaje się za chorych psychicznie, oczernia i wyklucza z Kościoła. Pierwszemu Lutrowi udało się uniknąć śmierci. Jego zamiarem było zreformowanie, już wówczas anachronicznych struktur kościelnych, a gdy to okazało się niemożliwe – założył własny Kościół. Tak więc już historia uczy, że Kościół Rzymsko-Katolicki jest niereformowalny wewnątrz własnej struktury, a naprawić go można tylko poza nim samym.

Takie i inne myśli nurtowały mnie podczas przeprowadzki do Ozorkowa – mojej trzeciej i ostatniej placówki. Byłem wówczas o krok od opuszczenia kapłańskich szeregów. Trzymała mnie tylko nadzieja, która towarzyszy zawsze zmianie środowiska – parafii oraz względy praktyczne, a raczej materialne. Moją życiową pasją były i są podróże, na które w ciągu ostatnich dwóch urlopów wydałem dosłownie wszystkie zarobione pieniądze. Oprócz paru mebli i starego samochodu, który zmuszony byłem kupić – nie miałem mieszkania ani żadnych środków do życia, nie mówiąc już o funduszach na reformowanie Kościoła. Największą jednak przeszkodą byli moi rodzice. Nie chciałem nawet myśleć o tym, jak wielkim ciosem byłoby dla nich moje odejście. Patrzyli we mnie niczym w święty obraz. Jakże naiwni byli w swoim postrzeganiu Kościoła i księży; nie bardziej zresztą niż większość gorliwych katolików. Postanowiłem stopniowo otwierać im oczy na różne sprawy, ale było to bardzo bolesne i trudne dla nas trojga.

Tymczasem jednak osiadłem w Ozorkowie, jako drugi wikariusz Parafii Matki Boskiej Królowej Polski. Proboszczem był ks. Józef Gryzik – kapłan ok. 50-tki, słusznej postury, z gęstą czupryną szpakowatych włosów. Od samego początku zrobił na mnie miłe wrażenie. Był to typ gawędziarza, przerośniętego chłopaka wychowanego na opowieściach Marka Twaina i książkach Szklarskiego. Największą radością i szczęściem był dla niego kontakt z przyrodą. Mógł być równie dobrze leśniczym czy gajowym, jak księdzem. Potrafił godzinami opowiadać o swoich wyprawach wędkarskich i łowieckich. Był to zresztą główny temat jego… kazań. Niemal codziennie na parę godzin przepadał gdzieś z wędkami, strzelbą lub koszem na grzyby. Ja, jako okazyjny, ale także wędkarz – od razu przypadłem mu do gustu. Ks. Józef był człowiekiem łagodnego usposobienia, choć przy pierwszym poznaniu mógł sprawiać wrażenie szorstkiego. Podziwiałem jego wielkie zrozumienie dla spraw ludzkich, bytowych. Potrafił wytłumaczyć swoich parafian dosłownie ze wszystkiego. Był pobłażliwy dla tych, którzy nie chodzą w niedzielę do Kościoła bo, np. mają małe dzieci albo cały tydzień ciężko pracują. Rozumiał małżonków żyjących bez ślubu kościelnego, bo może pochodzili z rodzin ateistycznych itp. Nigdy z jego ust nie słyszałem żadnego przytyku ani wymówki pod adresem ludzi zgromadzonych w świątyni czy też w kancelarii. Nigdy też, co należy bardzo mocno podkreślić, nie dopominał się pieniędzy od parafian. Zachęcał co najwyżej do prac fizycznych przy budowie plebanii i Kościoła. Często i szczerze dziękował za składane ofiary i pomoc. Następną rzeczą wartą podkreślenia jest fakt, iż w parafii księdza Józefa nie było nigdy ustalonych stawek za pogrzeby, śluby, chrzty i Msze. Zdarzało się nierzadko, że odprawialiśmy pogrzeb za 50.00 zł, tj. 1/10 tego, co brał prałat. Bywały również posługi darmowe. Takie podejście proboszcza do parafialnych finansów i księżowskiego uposażenia było ewenementem w skali całej archidiecezji. Parafianie doskonale zdawali sobie z tego sprawę i szanowali za to ks. Józefa i nas – jego dwóch wikariuszy. Mówiąc o „nas” myślę o sobie i ks. Darku Płysie, który w Ozorkowie był już od trzech lat. Ks. Darek był praktycznie proboszczem, a przede wszystkim – głównym duszpasterzem w parafii. Działo się tak, ponieważ ks. Gryzika nie zajmowały zbytnio sprawy związane z pracą duszpasterską – liturgia, kaznodziejstwo, kancelaria itp. Zdecydowanie wolał pracę (nawet fizyczną) przy budowie domu parafialnego, odrzucanie zimą śniegu wokół kaplicy, a nade wszystko swoje wyprawy w plener. Jedną z niewielu wad ks. proboszcza było właśnie marginalne traktowanie duszpasterstwa. Bił on wszelkie rekordy w szybkości odprawiania Mszy Świętych i w głoszeniu kazań, których tematyka była co najmniej dziwna. Ks. Józef potrafił np. wygłosić homilię będącą streszczeniem artykułu z Wiadomości Wędkarskich, który szczególnie go zaabsorbował. Ks. Płys był bardzo koleżeński i serdeczny. Znałem go jeszcze z czasów seminaryjnych, kiedy razem byliśmy na pielgrzymce w Częstochowie. Obaj księża byli ogólnie lubiani i szanowani. Ks. Darek jako duszpasterz (m.in. głosił wspaniałe kazania), a proboszcz jako budowniczy. Ja natomiast miałem dołączyć do tej grupy ze specjalizacją katechety. Uczyłem sześć klas ósmych oraz drugie i trzecie klasy liceum ogólnokształcącego. Jak wcześniej wspomniałem, parafia nie posiadała świątyni, która była w fazie projektowania, a jej funkcję sprawowała tymczasowo niewielka kaplica. Przy kaplicy był jeszcze osobny budynek, w którym mieściła się kancelaria i salonik – miejsce odpoczynku i naszych zebrań. Na tyłach terenu przeznaczonego pod Kościół prowadzono budowę ogromnego domu parafialnego i plebanii. Ksiądz proboszcz mieszkał na razie w małym, zaniedbanym domku obok kaplicy. Mój starszy kolega miał mieszkanie w sąsiedniej parafii, w centrum Ozorkowa, skąd dojeżdżał ok. 2 km. Ja natomiast mieszkałem… w bloku, naprzeciwko kaplicy, w małym dwupokoikowym mieszkanku na czwartym piętrze. Mocnym punktem parafii była silna obsada ministrantów na poziomie szkoły średniej.

Parafia Królowej Polski liczyła ok. 10 000 tyś. mieszkańców i była, jak dotychczas, moją największą. Oprócz niej istniała w Ozorkowie druga, w której rezydował dziekan. W parafii tej prowadzono tzw. duszpasterstwo tradycyjne, oparte na stałym cenniku „usług”, sobie-państwie i teorii wyższości stanu duchownego nad pospólstwem. Na tle wyraźnego zróżnicowania w metodach duszpasterzowania pomiędzy naszymi parafiami dochodziło między nami często do sporów i utarczek słownych, zwłaszcza między dziekanem i moim proboszczem (wicedziekanem), a także księdzem Darkiem, który mieszkał na terenie konkurencji. Ks. dziekan zarzucał nam zbytnią pobłażliwość w traktowaniu ludzi, zwłaszcza interesantów w kancelarii. Tak naprawdę chodziło mu o dobrowolne ofiary, z których słynęła nasza parafia. Nie mógł też przeżyć, że nasza kaplica pękała w szwach, podczas gdy jego Kościół świecił pustkami. Nic dziwnego skoro połowa jego parafian przychodziła do nas.

Praca w parafii nie była zbyt ciężka. Ministrantami opiekował się ks. Darek. Najwięcej wysiłku, żeby nie powiedzieć zdrowia, kosztowała mnie katechizacja w ósmych klasach. Wśród tej dorastającej młodzieży widać było aż nazbyt wyraźnie braki i zaniedbania wychowawcze rodziców, zwłaszcza matek. Jest to powszechne zjawisko w środowisku Łodzi i podłódzkich miast. Łódź słynąca z przemysłu lekkiego, którego siłą napędową były i są kobiety, jest środowiskiem chyba najbardziej zaniedbanym wychowawczo. Kobiety z Łodzi, Pabianic, Zgierza i Ozorkowa – pracujące przy krosnach i maszynach przędzalnianych – widzą swoje pociechy zazwyczaj późnym wieczorem, gdy wracają z pracy. Odbija się to wydatnie na wychowaniu dzieci i młodzieży. W porównaniu z katorżniczą pracą w podstawówce, katecheza w liceum sprawiała mi prawdziwą satysfakcję. Tutaj czułem się na swoim miejscu i na nowo zacząłem realizować „swój” system wychowawczy, oparty na partnerstwie (sam ciągle czułem się licealistą) i otwartości.

31
{"b":"100702","o":1}