Jeden dzień kolędowania poświęciłem na wioskę całą ukrytą w dużym lesie. Maleńkie chatki na leśnych polanach wyglądały na żywcem wyjęte ze średniowiecznego pejzażu. Nie mogłem wyjść z podziwu – z czego ci ludzie żyli. Nie było widać prawie żadnych pól uprawnych. Małe obórki i szopki skrywały leśne siano, krowę lub kozę, parę kur. Mieszkańcy tego skansenu sami przyznawali, że jest im ciężko bo, żyją przeważnie z lasu, ale byli przy tym pogodni duchem i w większości zadowoleni z życia. Z największą biedą zetknąłem się jednak w innej wiosce, na skraju lasu. Glinianki kryte słomą sprawiały wrażenie niezamieszkanych. Klepisko zamiast podłogi było czymś normalnym. Ziemie były tu nieurodzajne – piaszczyste. W jednej z takich glinianek natrafiłem na matkę z pięciorgiem dzieci. Jedna izba zapewniała wszystkie „wygody” – kuchnia, jadalnia, sypialnia i łazienka. Wszyscy grzali się przy starym, kaflowym piecu, w którym palono chrustem z lasu. Dzieci były ubrane w stare, postrzępione, ale czyste ubranka. Wyglądały na niedożywione i przybite swoją biedą. Okazało się, że mężczyzna – głowa rodziny ciągle się upija i akurat wyszedł „na klina”. Kobiecie z trudem udawało się uchronić część z zasiłku, który otrzymywała rodzina. Ze wzruszeniem spostrzegłem jednak, że trzyma w ręku niewielką kwotę, aby dać ją „na ofiarę”. Postanowiłem zostawić w tym domu wszystkie pieniądze jakie tego dnia zebrałem. Kobieta nie chciała o tym nawet słyszeć. Powiedziała, że i tak przyniesie je do Kościoła. Kazałem więc na odchodnym przyjść do siebie najstarszemu z chłopców. Zjawił się u mnie w najbliższą niedzielę, po jednej z Mszy. Dałem mu dwie wypchane torby mięsa, szynek, kiełbas i jaj – w większości tego, co sam dostałem od ludzi. Modliłem się, żeby dumna matka nie zawróciła go do mnie, ale na szczęście nie przyszedł.
Mój genialny proboszcz, od czasu przybycia do Ruśca, na każdej kolędzie zbierał ofiary na malowanie Kościoła. Jak sam mi się przyznał, nie miał najmniejszego zamiaru tego robić – „chamy myślą, że to tak łatwo” – obruszał się na swoich parafian. Co roku ludzie z nadzieją dawali na ten cel pieniądze i co roku pieniądze te znikały w niebycie. Jasiu przykazał mi solennie (wcześniej ogłosił to z ambony) abym przyjmował ofiary na trzy cele: utrzymanie Kościoła, malowanie i dla księży. Dla mnie była przeznaczona 1/3 z ostatniej puli Było to na pozór zgodne z prawem kanonicznym, w myśl którego proboszcz z wikariuszem dzieli się ofiarami w stosunku 2:1 (oprócz ofiar za Msze Św. – stosunek 1:1). Według prawa jednak podział ten ma dotyczyć wszystkich ofiar, natomiast mój proboszcz sprytnie skierował dwa pierwsze źródełka do swojej kieszeni, a dzielił się skwapliwie 1/3 ostatniego. Takie obejścia prawa nie są rzadkością wśród proboszczów. Niewielu wikariuszy decyduje się w takich przypadkach upominać o swoje. Czasami jednak takie sprawy opierają się o arcybiskupa, który i tak zawsze staje po stronie ojca parafii w myśl zasady pokory i posłuszeństwa wobec wyższego rangą. Wszystko jest więc zgodne z prawem, gdyż cały Kościół jest hierarchiczny, a nie demokratyczny.
Jasiu w czasie kolędy był bardziej spokojny. Całkiem możliwe, że nowa namiętność (napływające pieniądze) przyćmiła na jakiś czas popędy zmysłowe, a przez to złagodziła usposobienie. Muszę lojalnie stwierdzić, iż ks. Jan miewał również, obok złych, także dobre dni. Jestem pewien, że ten człowiek jest z natury dobry i ludzki. Wielokrotnie widziałem go wzruszonego ludzką krzywdą. Był serdeczny i gościnny dla wszystkich gości zjeżdżających na plebanię, m.in. dla moich rodziców, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Gorzej natomiast traktował swoich podopiecznych. Czasem bywał nie do zniesienia. Jego malkontenctwo przybierało chwilami wynaturzone rozmiary. Jednak pod tą zrogowaciałą już skorupą – narosłą przez lata samotności, ośmieszania, zmagania z innym popędem (który mógł mieć swoje korzenie w seminarium) – biło serce wrażliwego człowieka. Ks. Jan był ciągle spragniony innych ludzi, towarzystwa, nowinek. Marzył na przyszłość o parafii miejskiej, najlepiej w Łodzi. Bardzo doskwierało mu siedzenie w Ruścu, chociaż sam pochodził z maleńkiej wioski. Często powtarzał, że jego przodkowie (a zatem i on sam) byli szlachtą ziemiańską. Tym można by tłumaczyć jego pogardliwy stosunek do chłopów… Ciągle chodziło mu po głowie – jak wyrwać się spośród tej „hołoty”. Jak nie trudno się domyśleć, ks. proboszcz uważał się za kogoś lepszego, godnego szczególnej czci i szacunku. Wzruszał się szczerze, gdy ktoś wyrażał swoje współczucie, iż tak wspaniały, inteligentny i kulturalny kapłan musi męczyć się na tej wyjątkowo trudnej parafii. Sam uważał to za największy krzyż życia. Można było wiele osiągnąć utwierdzając go w tym przeświadczeniu. W ogóle lubił, jak się nad nim użalano. Ja osobiście byłem bardziej skłonny współczuć jego parafianom. Ciężki to los dla parafii – proboszcz pedał i malkontent z manią wielkości. Według mnie, prawdziwym powodem do tego aby mu współczuć był tragiczny wypadek samochodowy, któremu uległ kilka lat wcześniej. W wypadku tym zginęła jego ówczesna gospodyni, a on sam miał złamaną nogę. Wspominając tamto wydarzenie, ks. Jan najbardziej ubolewał nad jego dotkliwą konsekwencją… zabraniem mu na kilka lat prawa jazdy. Ten „niesprawiedliwy wyrok” – jak mówił – skazał go na siedzenie w parafii albo na łaskę wikariuszy. Nie bez powodu, jednym z pierwszych pytań, jakie mi zadał w czasie mojej pierwszej wizyty w Ruścu, było pytanie o samochód. Fakt, iż posiadałem auto ratował mnie nieraz i był to najlepszy hak na proboszcza. Przy całej swojej apodyktyczności, nie mógł nakazać mi, abym go zawiózł tam gdzie chciał i kiedy chciał. Zawsze mogłem się czymś wykręcić i robiłem to, kiedy szczególnie dotkliwie „zalazł mi za skórę”. Kiedy więc zaplanował sobie jakiś wyjazd – poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego nienaturalnie miłym i kulturalnym zachowaniu. Zima 1993r. doskwierała mi bardzo w mojej nieogrzewanej wikariatce. Po tym, jak na jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie pozostało jedyną zamieszkaną częścią budynku. Już na jesieni kupiłem grzejnik na butlę z gazem. Gdy jednak zacząłem nim grzać non stop, kiedy przyszły duże mrozy, całe mieszkanie dosłownie przesiąknęło wilgocią. Woda spływała po oknach, drzwiach, a nawet ścianach – tworząc kałuże, które ciągle musiałem ścierać. Pod łóżkiem i meblami utworzyły się dywany z pleśni i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i kupić dwie farelki. Od tamtej pory zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w styczniu zamarzła woda w rurach. Fakt ten zbiegł się w czasie z końcem kolędy i tragicznym wydarzeniem, które o mały włos nie przypłaciłem życiem. W połowie stycznia ks. proboszcz dowiedział się o śmierci swojego szwagra, który mieszkał we Wrocławiu. Dzień przed pogrzebem był u niego brat z rodziną, aby zabrać go na tę smutną uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać następnego dnia, oczywiście ze mną. W takich okolicznościach nie mogłem mu odmówić tym bardziej, że i mnie wypadało być na tym pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy się jakieś nieszczęście. Wyjechaliśmy parę godzin przed świtem, aby zdążyć na czas. Był silny mróz, droga oblodzona; tumany śniegu walące w przednią szybę ograniczały bardzo widoczność. W samochodzie, oprócz mnie i proboszcza – na przednich siedzeniach – jechały również dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z poprzedniej parafii (o której już wspominałem) oraz jego gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do Wrocławia jest ostry zakręt nad lasem, w obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w łuk zakrętu straciłem kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na drugi pas jezdni. W ostatnim momencie zobaczyłem przed sobą dwa blisko siebie osadzone światła – pomyślałem, że to „maluch”. Mój głośny krzyk „O Jezu!”, zlał się z przeraźliwym hukiem zderzających się ze sobą czołowo samochodów. Na chwilę straciłem przytomność, ale zaraz potem ją odzyskałem. Usłyszałem jęki moich pasażerów – wszyscy żyli i mieli się nieźle. Najwięcej krzyczał ks. proboszcz, choć jemu zupełnie nic się nie stało. Kiedy wyszedłem z samochodu przewróciłem się na lodzie, który pokrywał całą jezdnię, pod cienką warstwą śniegu. Bardzo bolała mnie lewa noga i dolna część kręgosłupa, a z rozciętego łuku brwiowego sączyła się krew. Fiat 126p, w którego uderzyłem, leżał w rowie. Zawlokłem się do niego i zobaczyłem zszokowanego, ale przytomnego kierowcę. Nikogo więcej tam nie było. Wkrótce nadjechała policja, a karetki pogotowia zabrały nas do szpitala. Po kilku godzinach spędzonych w szpitalu i na komendzie, gdzie składaliśmy zeznania, pozwolono nam wracać do domu. Wyjątek stanowiła znajoma proboszcza, która miała złamaną rękę i musiała jakiś czas pozostać w szpitalu. Ks. proboszcz zadzwonił po taksówkę, podjechał nią pod wrak mojego samochodu, wyciągnął z niego wieniec i po paru godzinach był już na pogrzebie szwagra. Ja natomiast z gospodynią wróciliśmy wynajętym samochodem do Ruśca. Tak skończyła się ta tragiczna w skutkach wyprawa. Dzięki Bogu nikt (łącznie z kierowcą fiata) nie odniósł poważniejszych obrażeń.