Литмир - Электронная Библиотека

Parafia Rusiec nie miała najlepszej opinii w diecezji. Wiązało się to zarówno z jej historią, jak i teraźniejszością. Sama nazwa Rusiec kojarzyła się wtajemniczonym przede wszystkim z buntem parafian przeciw proboszczowi i kurii biskupiej, który miał miejsce na początku lat 70-tych. O prawdziwych „zamieszkach w Ruścu” informowały nawet ówczesne środki masowego przekazu z TV włącznie. Te wydarzenia opiszę nieco później na podstawie kroniki parafialnej.

Drugim skojarzeniem w odbiorze parani była osoba jej aktualnego proboszcza ks. Jana Dupczyckiego, który miał opinię „panienki” i to w dodatku zmanierowanej. Żaden z jego wikariuszy (miał ich sześciu) nie zagrzał w Ruścu miejsca dłużej niż jeden rok, podczas gdy na innych parafiach ich koledzy „siedzieli” po trzy lata i dłużej. To był fakt, który mógł niepokoić, ale ja byłem pełen ufności. Rusiec był przecież placówką neoprezbiterską, tzn. że kierowano tam księży zaraz po święceniach. W sąsiednim Szczercowie neoprezbiterzy pracowali co prawda po kilka lat; co do Ruśca jednak – nie wierzyłem, że arcybiskup kierowałby co rok młodego księdza do parafii, gdyby ta faktycznie była tak trudna do przeżycia. Stawiając się w roli pasterza diecezji na pewno nie posyłałbym nowo-upieczonych, ideowych i pełnych zapału księży do proboszcza gorszyciela czy tyrana. „Ileż to nieprawdziwych, krzywdzących opinii krąży o Kościele i jego kapłanach” – powtórzyłem w myślach utarte, księżowskie powiedzenie i z otuchą w sercu wyszedłem z seminarium.

Ksiądz proboszcz Glapiński u którego miałem pozostać jeszcze przez kilka dni na zastępstwie, zaproponował mi wyjazd rozpoznawczy. Pojechaliśmy jego trabantem następnego dnia rano. Rusiec to duża wieś położona przy trasie z Łodzi do Wrocławia. Zbliżając się do celu podróży mijaliśmy urocze lasy i łąki z wielkimi stawami. Zobaczyłem z daleka piękny, gotycki Kościół z czerwonej cegły. Wydawał mi się bardzo duży jak na taką miejscowość. Zaparkowaliśmy przed plebanią w samo gorące, lipcowe południe. Drzwi otworzył nam mężczyzna koło 50-tki z wydatnym brzuszkiem, ale nie grubas. Był ubrany „po cywilnemu” – ciemne spodnie z ostrym kancikiem i jasną koszulę na krótki rękaw. Uwagę zwracała jego miła i gładka jak u dziecka twarz. Ksiądz proboszcz (bo on to właśnie był) dostrzegłszy zapewne koloratki w naszych koszulach – szczerze się ucieszył i przymilnie zaprosił do środka. Usiedliśmy w małym saloniku z kominkiem. Od momentu mojego przedstawienia się jako przyszłego wikariusza – ksiądz Jan nie odrywał ode mnie wzroku. Oczy mu się wprost śmiały na mój widok, ale było w nich też coś pożądliwego i drapieżnego, co wówczas odebrałem jako objaw zainteresowania nowym podopiecznym. Ja również nie mogłem napatrzeć się na Jasia (jak go w myślach nazwałem). Wydawał mi się uroczy, a jednocześnie komiczny. Kiedy szedł ruszał przy tym biodrami i ramionami, zupełnie jak kobieta. Również sposób w jaki siedział, rozmawiał, gestykulował rękami, a przede wszystkim jego cieniutki głosik upodabniał go raczej do starszawej panny niż do czcigodnego proboszcza parafii. Jednak trzeba mu oddać to, iż był ujmująco miły i gościnny. Po wielu uprzejmościach, oczopląsach i ukazaniu wszystkich odmian uśmiechu, ks. Jasiu zmienił nagle wyraz twarzy na pogardliwy, skrzywił się jak po dwóch cytrynach i z nieskrywaną niechęcią zaczął wyrażać się o swoich parafianach – jakie to z nich wiejskie chamy, nieroby i chytrusy. Uważał swoją parafię za, bez wątpienia, najtrudniejszą w całej archidiecezji. „Zresztą sami na pewno o niej słyszeliście” – skwitował. Ożywił się i rozpromienił dopiero na koniec, kiedy oprowadzał nas po swojej plebanii tłumacząc, ile włożył w nią „zdrowia i pieniędzy”. Potrafił przez pół godziny mówić o dwóch kredensach, które kazał wstawić w grube ściany dużego salonu i drugie pół godziny – o niechlujstwie, niesłowności i zdzierstwie ludzi, którzy przy tym pracowali. Przy pożegnaniu był znowu uroczy. Uścisnął mi znacząco obie ręce, patrząc przy tym głęboko w oczy.

Po wyjściu z plebanii postanowiłem, że porozmawiam także z urzędującym jeszcze wikariuszem, a przy okazji obejrzę moje przyszłe mieszkanie. „Wikariatka” mieściła się w zupełnie innym budynku, około 30 metrów od plebanii proboszcza. Była to duża, nieotynkowana „piętrówka”. Cały parter stał pusty, niewykończony i brudny. Mieściła się tam sala pimpongowa dla ministrantów, sala katechetyczna, łazienki i magazynki Połowę piętra zajmował organista z rodziną, a drugą połowę – wikariusz. Ks. Sławek akurat wrócił ze spaceru. Wszedłem z nim do mieszkania, w którym miałem spędzić najbliższy rok. Składało się z dwóch pokoi, kuchni, łazienki i małego przedpokoju. Jeden pokój był maleńki, za to drugi – przestronny i jasny, z dużym balkonem. Zauważyłem, że w całym budynku brak było jakiegokolwiek ogrzewania. Sławek nie krył swojej radości z powodu opuszczania parafii. Nie chciał wiele mówić na temat proboszcza. Powiedział tylko, że „było ciężko”. Jego opinia na temat mieszkańców parafii różniła się zupełnie od opinii proboszcza. Cóż, każdy ma prawo do swojego zdania.

Muszę powiedzieć, iż wyjeżdżając z Ruśca miałem więcej pozytywnych myśli i otuchy w sercu jak przed przyjazdem. Przede wszystkim zauroczyła mnie sama miejscowość, w której łączyły się pejzaże miejskie z wiejskimi. Rusiec miał swoje centrum z ryneczkiem, przystankiem PKS i parkiem przylegającym do samego Kościoła, ale sięgając dalej wzrokiem – widać już było łąki, pola i las. Miejscowość słynęła z bogatej, wręcz wystawnej zabudowy. Ludzie byli tu gospodarni i przedsiębiorczy. Za to „przy Kościele żaden cham nie chciał pomagać” – jak mówił proboszcz. Sam Kościół, który na koniec wizyty pokazał mi ks. Sławek, z zewnątrz imponujący – w środku był zaniedbany i brudny. Robił wrażenie nieuczęszczanego. Miał jednak w sobie swoisty nastrój i atmosferę gotyckiej świątyni. Na tym zakończył się mój rekonesans w Ruścu.

30-tego lipca zajechałem powtórnie na „moją” parafię, tym razem już z rodzicami, meblami i dekretem w ręku. Była sobota. Proboszcz szykował się na ślub. Chociaż oficjalnie zaczynałem pracę następnego dnia, jednak Jasiu zażądał stanowczo, abym szedł z nim na uroczystość, a później na wesele. Nie chciałem go drażnić na samym początku, usiałem zostawić rodziców przy przeprowadzce i podążyć za szefem. Moja pierwsza niedziela w Ruścu była przemiła. Parafianie tłumnie przybyli do Kościoła. Po każdej Mszy spontanicznie podchodzili do mnie i serdecznie witali. Starym, parafialnym zwyczajem, po sumie okrążyła mnie orkiestra i zagrała kilka powitalnych marszów. Proboszcz przy obiedzie sprowadził mnie na ziemię – „to wszystko wredne i fałszywe, zobaczy ksiądz!”.

Następnego dnia było rozpoczęcie roku szkolnego w miejscowej podstawówce. Miałem niewiele katechezy, tylko 12 godzin tygodniowo. Przydzielono mi VII i VIII klasy, resztę uczyła katechetka Agata – nawiasem mówiąc piękna dziewczyna. Ciało pedagogiczne – ogólnie bardzo przychylnie nastawione do religii w szkole i do mnie osobiście. Trochę problemów wychowawczych miałem natomiast z dziećmi. Czekały mnie również dojazdy do innej szkoły w maleńkiej wiosce. Była to 3 – klasowa szkółka, za to dzieci były tam urocze – grzeczne i pilne.

Jak już wspomniałem, od pierwszego wejrzenia zauroczył mnie zewnętrzny wizerunek Ruśca – jego otoczenie i zabudowa. Wszędzie kapało wprost od zieleni. Liczne lasy i łąki przynosiły ożywcze powiewy wiatru. Sama świątynia rusiecka otoczona była ogromnymi drzewami tak, jakby wśród nich wyrosła. Okoliczne wioski obfitowały w stawy na rozłożystych łąkach. Niemal z każdej strony wieś otoczona była lasem, a jedna wioska cała była w nim ukryta. Przez parafię przepływały dwie urocze i rybne rzeczki Co prawda ludzie pośród tej sielankowej scenerii musieli ciężko pracować (ziemie były tu nie najlepsze), jednak przyroda wynagradzała im poniesione trudy – spokojem, świeżym powietrzem i pięknymi pejzażami Dla księży, zwłaszcza tych spokojnych duchem, taka parafia jest wymarzonym miejscem na ziemi. Ci, którzy nie lubią zgiełku miasta i nie boją się być na świeczniku – żyją na wiejskich placówkach jak u Pana Boga za piecem. Zwłaszcza proboszczowie z jednym wikarym, którego można posłać do szkoły, zatrudnić przy robieniu grobu i żłobka, powierzyć mu ministrantów itp. Oczywiście są to wszystko wspaniałe i ciekawe zajęcia, związane z misją każdego kapłana i dające zazwyczaj dużo satysfakcji. Jeśli jednak widzi się, że jedynemu, najbliższemu autorytetowi takie prace obmierzły, a ogranicza się on tylko do półgodzinnej Mszy dziennie i udzielaniu sakramentów – co bardziej godnym, tzn. mniej więcej raz na dwa miesiące – można się trochę zniechęcić. Oprócz niewątpliwych plusów księżowskiego życia na wsi, trzeba powiedzieć również o paru minusach. Pierwszy z nich to brak jakiejkolwiek anonimowości. Daję głowę, że gdyby przeprowadzić stosowną ankietę wśród mieszkańców polskiej wsi i próbować dociec jakie tematy najczęściej porusza się w wiejskich rozmowach (z wyjątkiem spraw bytowych i rodzinnych) – wynik będzie zawsze ten sam: 1-sze miejsce proboszcz, 2-gie miejsce wikary. Ksiądz na wsi był od wieków i jest ciągle tematem nr 1. Spacerując po Ruścu za każdym razem czułem na sobie (dosłownie!) setki par oczu. Niektórzy wręcz mnie śledzili! Do dzisiaj nie mam pojęcia jakim cudem niektórzy parafianie dowiedzieli się o kilku faktach z mojego życia. Do tego wszystkiego dochodzi wprost fenomenalna, ponaddźwiękowa szybkość z jaką rozchodziły się wszystkie informacje. Jeśli wierzyć słowom księdza proboszcza – mieszkańcy Ruśca mogli w powyższych konkurencjach wygrywać olimpiady. To wielkie zainteresowanie sprawami Kościoła, a te w ich mniemaniu sprowadzały się do prywatnego życia duszpasterzy, nie zawsze miało dla nich pozytywne skutki i wychodziło im na dobre. Myślę tutaj o wypadkach sprzed dwudziestu lat, które odbiły się szerokim echem niemal w całym kraju. Korciło mnie od początku, aby sprawdzić co na ten temat mówiła kronika parafialna. Było to najbardziej wiarygodne źródło, ponieważ pisali ją proboszczowie, którzy rezydowali w parafii bezpośrednio po tamtych wydarzeniach. Sami parafianie rzadko poruszali temat rusieckiej rebelii. Odniosłem wrażenie, że wstydzili się stylu w jakim zabłysnęli wobec świata. „Kronikę Parafii Rusiec” przeczytałem w trakcie kilku pierwszych dyżurów w kancelarii. O dziwo, już sam wstęp księgi zdawał się potwierdzać teorię proboszcza o (delikatnie mówiąc) trudnym charakterze tubylców. Mianowicie przodkami dzisiejszych mieszkańców wsi byli zbuntowani chłopi z majątku hrabiego Koniecpolskiego. Po stłumionym krwawo buncie kazał on przesiedlić krnąbrnych poddanych z Rusi w centrum Rzeczpospolitej. Poprzednia ojczyzna na trwałe wpisała się w nazwę ich nowego siedliska. Dzisiaj, jedna z głównych ulic Ruśca nosi nazwę – „hrabiego Koniecpolskiego”. Nie będę opisywał szczegółowych losów Rusinów z Ruśca. Przechodząc do opisu wydarzeń z lat 70-tych naszego stulecia pragnę zaznaczyć, że ich chronologia może nie być dokładnie zachowana. Kronikarski opis czytałem tylko raz i to kilka lat temu.

20
{"b":"100702","o":1}