Dotarła do nas również wieść o powieszeniu się zakonnicy w Parafii p.w. Św. Franciszka w Łodzi. Według późniejszych relacji jej spowiednika – siostra miała duży temperatent seksualny, z którym nie mogła sobie poradzić. Ciągłe pokusy i grzeszne myśli zamieniły jej życie w koszmar, pomieszały zmysły i pchnęły do samobójczej śmierci.
Druga afera rozegrała się w samym seminarium, a właściwie tam miała swój finał. Otóż na jednym ze wschodnich przejść granicznych przechwycono kradziony samochód, bardzo dobrej marki – przeprowadzany przez jednego z naszych braci kleryków. Zdarzenie to doprowadziło do zdemaskowania grupy kilku alumnów naszej uczelni, którzy w sutannach szmuglowali przez granicę kradzione samochody dla jednej z grup przestępczych. Mafiosów, tworzących w seminarium jedną z zamkniętych „paczek”, usunięto dyscyplinarnie. Sprawa jak zwykle nie ujrzała światła dziennego – „dla dobra Kościoła”.
Będąc w seminarium, ja i moi koledzy, doskonale wiedzieliśmy o tym, co się działo w terenie. Słyszeliśmy i znaliśmy z naszych własnych, parafialnych podwórek, konkretne przykłady łamania przez księży celibatu, a raczej czystości – na wszystkie możliwe sposoby – życia w konkubinacie, rozbijania małżeństw, uwodzenia nieletnich (często są to uczniowie i uczennice szkół średnich, a nawet podstawowych), związków i romansów z zakonnicami, nakłaniania do współżycia kobiet i mężczyzn podczas spowiedzi (korzystając z jej tajemnicy) itd.
Dla niektórych z nas takie i podobne przypadki były zdecydowanie gorszące; nieliczni do końca, tzn. do momentu wyjścia z seminarium, szczerze w nie powątpiewali. Jestem jednak przekonany, że wielu przyjmowało takie wieści z cichą nadzieją, w stylu – Jakoś to będzie” albo „na szczęście można będzie pokombinować, skoro innym się udaje”. Znamienne, a czasem zachęcające było to, iż hierarchowie Kościoła bardzo pobłażliwie podchodzili do nadużyć kleru, związanych z pogwałceniem szóstego przykazania. Jeśli już wyskok stał się głośny i doszedł, zwykle za sprawą „kolegi” – księdza, do uszu biskupa – w najgorszym wypadku delikwenta przenoszono na inną placówkę. W przypadku proboszczów, nawet to nie zawsze wchodziło w grę. Kto nie wierzy może sprawdzić w Parafii M.B. Królowej Polski w Tomaszowie, gdzie do dzisiaj urząd przewielebnego, czcigodnego proboszcza sprawuje stary pedofil vel ks. prałat Ryszard Falski. Zaiste, tacy jak on nie łamią żadnego ze ślubów (celibat = bezżenność, a nie czystość). Biskupi, wiedząc o rozmiarach zjawiska zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek reakcje z ich strony byłyby walką z wiatrakami i odsłoniłyby ogromny problem (także ludziom świeckim), a to jest ostatnia rzecz, której chce Kościół. Jednocześnie ci sami biskupi, na czele z papieżem, potępiają księży zawierających związki małżeńskie. Biblia, która w żadnym miejscu nie mówi o bezżenności kapłanów (wręcz przeciwnie), wielokrotnie podkreśla naturalne, tj. dane przez Boga, prawo każdego człowieka do posiadania rodziny.
Nadeszły kolejne wakacje dla mnie pod znakiem pieszej pielgrzymki do Częstochowy i kolejnych kolonii Caritasu. Po wakacjach wydarzenie, na które czekałem od lat – Święcenia diakonatu. W Diecezji Łódzkiej organizowaniem świeceń diakonatu wyróżnia się co roku inną parafię. Nasza uroczystość wypadła w Pabianicach. Ogromny nowy Kościół p.w. Św. M. Kolbego pomieścił wszystkich zaproszonych gości. Moja bliska rodzina stawiła się w komplecie. Oprawa uroczystości była, jak zwykle imponująca. Święceń udzielał nam rektor – ks. bp. Adam Lepa. Tydzień wcześniej przeżyliśmy wspólnie rekolekcje, które chyba każdy z nas będzie długo wspominał. Prowadził je, w klasztorze – pustelni pod Częstochową, wspaniały człowiek – kapłan – ojciec Winfrid ze Zgromadzenia Krwi Chrystusa. Biskup po raz pierwszy nałożył na mnie ręce, tak jak Jezus na apostołów. Ja natomiast po raz pierwszy zostałem poświecony Bogu, wobec którego ślubowałem celibat – bezżenność, posłuszeństwo biskupowi ordynariuszowi oraz odmawianie brewiarza. Po święceniach diakonatu – ksiądz diakon mógł prowadzić nabożeństwa oprócz Mszy Świętej, a także asystować przy pogrzebach i ślubach. Ja i moi koledzy byliśmy wprost zauroczeni nowymi obowiązkami i możliwościami. Dumnie paradowaliśmy po seminaryjnym ogrodzie z brewiarzem w rękach – jak poważni duszpasterze. A ile było emocji przy pierwszym ślubie! Jeden z naszych kolegów nie przyjął świeceń. Wiedzieliśmy, że ma dziewczynę i czeka tylko na obronę pracy, aby z tytułem magistra odejść w inne życie.
Nie wiem jak moi koledzy z roku, ale ja ślubując celibat uczyniłem to w jakimś sensie w sposób nie do końca świadomy (a więc zgodnie z nauką Kościoła – nieważny). Żyjąc od 19-tego roku życia w zamkniętym środowisku i obracając się niemal wyłącznie w kręgu spraw związanych z Kościołem – nie miałem okazji doszukiwać się u siebie pragnień związanych z małżeństwem czy założeniem rodziny.
Patrząc po latach na zdjęcia z uroczystości w Pabianicach widzę twarze i oczy moich braci – tak samo ufne i nieświadome jak moje.
Wspomniałem już wcześniej o stanowisku dziekana ogólnego. Funkcję tę dzierżył diakon wybrany w tajnych wyborach przez wszystkich kleryków i zatwierdzony przez przełożonych. Na tych samych wyborach, które odbywały się przed wakacjami, (kandydaci byli wtedy na 5-tym roku) wybierano również dziekana ogólnego gospodarczego i sacelana tj. opiekuna kaplicy. O ile funkcja dziekana ogólnego miała charakter reprezentacyjny i sprowadzała się zazwyczaj do odczytania kilku zdań „w imieniu kleryków”, to dwa pozostałe stanowiska łączyły się z konkretną pracą, obowiązkami i odpowiedzialnością. W czasie wyborów kilku kleryków zgłosiło moją kandydaturę na dziekana ogólnego gospodarczego, podając w uzasadnieniu moją rzekomą operatywność, zdolności organizacyjne i umiłowanie czystości. Wybrano mnie niemal jednogłośnie na to stanowisko, a przełożeni wybór zaaprobowali.
Miałem wiec, oprócz pisania pracy magisterskiej, sporo zajęć przez ostatni rok studiów. Do moich obowiązków należał m.in. – ogólny nadzór nad czystością i porządkiem w seminarium oraz organizowanie ludzi do prac, np. liczenia i układania pieniędzy po zbiórkach itp. Na każdym roku był tzw. kursowy dziekan gospodarczy. Wszyscy oni podlegali mnie i na moje polecenie wyznaczali kleryków na swoim roku. Pod nieobecność lub w przypadku niedyspozycji dziekana ogólnego, zastępowałem go na różnego rodzaju imprezach. Co do prac fizycznych wykonywanych przez kleryków w seminarium i poza nim – miały one rozmaity charakter i były na porządku dziennym. We Włocławku klerycy przede wszystkim rozładowywali kontenery z darami oraz pracowali na seminaryjnych areałach przy pracach polowych. Przy ich ogromnej pomocy wybudowano także nowy gmach uczelni. W Łodzi na szczęście nie było już problemów z darami, które w latach 90-tych przestały prawie przychodzić. Najwięcej pracy było przy zwożeniu plonów, którymi wiejskie parafie obdarowywały seminarium, a także przy rozładunku cegieł na dom księży emerytów i ogromne łódzkie świątynie. Moja funkcja dziekana gospodarczego łączyła się też z przywilejem, otóż wspólnie z sacelanem mieszkaliśmy w dość dużym pokoju na uboczu. Mieliśmy swoją łazienkę z prysznicem i wc. Poza „ustawowymi” obowiązkami miałem też inny, który był najbardziej wyczerpujący, ale dawał też dużo satysfakcji.
Naprzeciwko naszego pokoju było mieszkanie byłego wieloletniego rektora seminarium, który od kilku lat leżał sparaliżowany w łóżku. Ksiądz Infułat Woroniecki mimo podeszłego wieku (ponad 80 lat) i nieuleczalnej choroby zachował dobry humor i był prawdziwą skarbnicą wiedzy o Łódzkim Kościele. Od jego łóżka do naszego pokoju był przeciągnięty przewód, który u nas kończył się elektrycznym dzwonkiem. Ksiądz rektor miewał okropne bóle o różnych porach dnia i nocy i często korzystał z dzwonka. Konsekwencją mojego ciągłego zabiegania było zaniedbanie pracy naukowej. Od czwartego roku studiów uczęszczałem na seminarium z prawa kanonicznego. Promotorem mojej pracy magisterskiej był obecny rektor – ksiądz dr. Pękalski – wspaniały człowiek i kapłan z wielkim poczuciem humoru. Tematem mojej pracy był katechumenat – instytucja pierwotnego Kościoła, przygotowująca kandydatów do przyjęcia chrztu. Mniej więcej w połowie szóstego roku ogłosiłem wszem i wobec obłożną chorobę. Zamknąłem się na miesiąc w pokoju (wychodziłem tylko do ks. Infułata). Jedzenie donosił mi współmieszkaniec. Po miesiącu praca magisterska była już gotowa, a niedługo potem obroniłem ją na 4+ w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.