Minął już tydzień, odkąd w głowie Raimunda Silvy narodziła się pierwsza z jego błędnych strategii, pomyślał wówczas, że w południe następnego dnia, kiedy wojska ruszyły ze Wzgórza Dziękczynienia, aby zaatakować równocześnie wszystkie bramy miasta w nadziei odkrycia słabego punktu obrony, przez który będą się mogły przecisnąć, albo Maurowie ściągną tam posiłki, osłabiając inne odcinki frontu, dzięki czemu. Nawet nie warto kończyć tego zdania. Na papierze wszystkie plany są jednakowo dobre, jednak rzeczywistość dała dowód swej nieposkromionej pasji, z jaką rozwiewa papiery i drze plany na strzępy. Nie chodzi tylko o przedmieścia zamienione przez Maurów w reduty, ten problem w końcu rozwiązano, choć przy licznych stratach, teraz sprawa polega na ustaleniu, w jaki sposób przedostać się przez tak dobrze zamknięte bramy bronione przez grupy wojowników uczepione wież, które ich osłaniają i chronią, albo w jaki sposób zaatakować mury o tak dużej wysokości, gdzie drabiny nie sięgają, a straże nigdy nie śpią. Wszak Raimundo Silva znajduje się w dogodnej sytuacji, aby ocenić stopień trudności zadania, bo wyszedłszy na balkon, zrozumiał, iż nie musiałby odznaczać się wielką celnością, aby z takiej wysokości zabić lub zranić dowolną liczbę chrześcijan zbliżających się do Bramy Alfofa, gdyby ona jeszcze tutaj była. Szerzy się po obozie plotka, iż pośród naczelnego dowództwa panuje niezgoda, podzielili się na dwie frakcje, jedna proponuje natychmiastowy atak przy użyciu wszystkich dostępnych środków, zaczynając mocnym ogniem zaporowym, aby zmusić Maurów do wycofania się z blanek, i kończąc użyciem ogromnego tarana, żeby natrzeć na bramę i w końcu wepchnąć ją do środka, druga, mniej awanturnicza, broni tezy, że należy rozpocząć tak szczelne oblężenie, żeby nawet mysz nie prześliznęła się do środka ani na zewnątrz, albo inaczej, niech wychodzą ci, co chcą, ale niech nikt nie wchodzi, i w końcu głodem weźmiemy miasto. Argumentują przeciwnicy pierwszej tezy, że sukces, to znaczy zwycięskie wkroczenie do Lizbony, opiera się na fałszywej przesłance, którą jest założenie, iż przygotowanie artyleryjskie wystarczy do wypchnięcia Maurów z blanek, Takie stawianie sprawy, drodzy koledzy, oznacza dzielenie skóry na niedźwiedziu, oni na pewno nie oddadzą pola, wystarczy, że przygotują sobie jakąś osłonę, jakieś daszki, pod którymi się schowają, i w ten sposób całkiem bezpiecznie będą nas razić z góry albo wylewać nam na plecy wrzący olej, co mają w swym obrzydliwym zwyczaju. Odpowiadają zwolennicy natychmiastowego ataku, że czekanie na to, aż Maurowie się poddadzą z głodu, nie jest godne tak wybornej szlachty jak ta, która się tam zebrała, i że wystarczającym aktem niezasłużonego miłosierdzia było zaproponowanie im, żeby się wycofali, zabierając cały swój dobytek, teraz już tylko krew może zmyć z murów Lizbony plamę niesławy, która przez ponad trzysta pięćdziesiąt lat zatruwała to miejsce, a teraz nadeszła pora, by czyste zwrócić je Chrystusowi. Wysłuchał król jednych i drugich, jednym i drugim przyznał tylko częściowo rację, bo o ile nie wydaje mu się godne położyć się pod drzewem i czekać, aż spadnie z niego dojrzały owoc, o tyle nie dowierza, iż wariacki atak przyniesie spodziewane efekty, nawet jeśli będą trykały w bramy wszystkie kozły z całego królestwa. Natenczas poprosił o głos rycerz Henryk i wspomniał, że we wszystkich oblężeniach w Europie stosuje się obecnie z najlepszymi wynikami ruchome wieże z drewna, to znaczy ruchome, ale nie za bardzo, bo dla przetransportowania takiego monstrum potrzeba mnóstwa ludzi i zwierząt, ważne jest to, że na szczycie wieży, kiedy osiągnie ona już właściwą wysokość, zbudujemy kładkę dobrze chronioną przed atakami, która stopniowo przysuwać się będzie do murów i po której w końcu jak nieposkromiona burza rzucą się do ataku nasi żołnierze, bezlitośnie roznosząc na mieczach ohydnych psubratów, i zakończył słowami, Wielkie Portugalia odniesie korzyści z naśladowania w tym jako i w innych przypadkach tego, co w Europie nowoczesnego powstaje, choć na początku z pewnością cierpieć będziecie trudności związane z wbiciem sobie do głów nowych technologii, ja znam się na budowie rzeczonych wież wystarczająco dobrze, aby was w tej sprawie oświecić, Wasza Wysokość musi tylko wydać mi rozkazy, jestem przekonany, iż w dniu rozdawania nagród nie pozostanie na liście spraw zapomnianych wsparcie, które Portugalia, mimo potwierdzonej rejterady pozostałych, otrzymała ode mnie w tej decydującej dla swej historii godzinie.
Zabierał się właśnie król do oznajmienia swej decyzji po wysłuchaniu tak rozważych porad, kiedy wstało dwóch innych krzyżowców i poprosiło o głos, jeden Normandczyk, drugi Francuz, żeby powiedzieć, że oni też są specjalistami w stawianiu wież, i z miejsca oznajmili swoją wyższość w kwestiach kompetencji, nie mówiąc o różnicach i ekonomiczności metod, zarówno w sporządzaniu projektów, jak i w budowie. Co do warunków, również oni powierzyli tę sprawę wspaniałomyślności króla i jego wdzięczności się polecali, przyłączając się w ten sposób do rycerza Henryka i przyjmując słowa jego za swoje, z tych samych przyczyn i powodów. Takiemu zwrotowi dyskusji nieradzi byli Portugalczycy, zarówno zwolennicy odczekania, jak i ci, którzy byli za natychmiastową akcją, niemniej jednak, choć z odmiennych przyczyn, zgadzali się jedni z drugimi tylko w kwestii odrzucenia niebezpiecznie prawdopodobnej hipotezy wybicia się obcokrajowców na czoło, przez co swoi zostaliby sprowadzeni do roli anonimowej siły roboczej, bez prawa do imienia wyrytego w dziele i utrwalonego na liście rekompensat. To prawda, że obrońcom pasywnego oblężenia projekt skonstruowania wież nie wydał się całkowicie pozbawiony sensu, stawało się jednak oczywiste, iż nie można ich zbudować w zgiełku bitewnym, jednak ponad te uwagi zawsze należało przedłożyć dumę narodową, i w ten sposób utworzyli oni w końcu wspólny front ze swymi przeciwnikami żądnymi natychmiastowego działania, starając się uzyskać w ten sposób odrzucenie propozycji obcokrajowców. Tu dał Dom Alfons Henriques dowody tego, że rzeczywiście zasługuje na tytuł królewski, nie na to, by być po prostu królem, ale by być naszym królem, oto podjął decyzję niczym król Salomon, inny to przykład oświeconego absolutyzmu, stapiając w jednym planie strategicznym różne propozycje, układając je w logiczną i harmonijną sekwencję. Najpierw pochwalił zwolenników natychmiastowego ataku za cnotę odwagi i śmiałości, której w ten sposób dowiedli, następnie rzekł dobre słowo inżynierom od wież za ich praktyczny zmysł połączony z pomysłowością i kreatywnością, pogratulował wreszcie ostatnim tego, że odnalazł w nich godną pochwały roztropność i cierpliwość, przeciwniczki niepotrzebnego ryzyka. Po czym podsumował, Oznajmiam więc, że porządek działań będzie następujący, po pierwsze, ogólny atak, po drugie, w przypadku niepowodzenia przystąpią wieże, niemiecka, francuska i normandzka, po trzecie, jeśli nic nie wskóramy, rozpoczniemy bezterminowe oblężenie, kiedyś w końcu będą musieli się poddać. Aplauz był jednomyślny, albo dlatego, że kiedy przemawia król, tak być musi, albo dlatego, że wszyscy obecni czuli się wystarczająco usatysfakcjonowani jego decyzją, co wyrażono trzema różnymi porzekadłami albo dewizami, każda wyszła od innej frakcji, pierwsi mówili, Pierwsze skrzypce grają najgłośniej, drudzy zaprzeczali, Pierwsze koty za płoty, trzeci ironicznie podsumowali, Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
Wzajemne wynikanie z siebie znakomitej części wydarzeń, które jak dotychczas stanowiły rdzeń treści tego opowiadania, dowiodło Raimundowi Silvie, iż niepotrzebnie się wysilał, forsując własny punkt widzenia na różne sprawy, nawet wtedy, gdy bezpośrednio łączył się on z zaprzeczeniem wprowadzonym do historii i opisywanym czynem, wszak zawsze o wszystkim decydowało swego rodzaju szczególne przeznaczenie, zwane przez nas faktami historycznymi, bez względu na to, czy wzajemna zależność tychże faktów miała sens, czy też jawiła się nam jako niewyjaśnialna w określonym stadium naszej wiedzy. Zdaje sobie sprawę, że jego wolność zaczęła się i zakończyła dokładnie w chwili, kiedy napisał słowo nie, i w tym momencie zrodziło się i zaczęło decydować o całości nowe, równie władcze przeznaczenie, i że od tej chwili nie pozostaje mu nic innego, jak usiłować zrozumieć to, co zdało się rozpocząć jako jego własna inicjatywa, a w rzeczywistości jest działaniem mechanicznym, od początku do końca sterowanym z zewnątrz, o którego funkcjonowaniu ma jedynie bardzo mgliste pojęcie, wpływa na nie zaledwie poprzez manipulowanie przypadkowymi dźwigniami czy przyciskami, o których przeznaczeniu nie ma zielonego pojęcia, na tym tylko polega jego rola, przycisk albo dźwignia poruszane przypadkowo w wyniku oddziaływania nieprzewidywalnych impulsów, albo, jeśli są przewidywalne i celowe, nie sposób przewidzieć ich bliskich ani odległych konsekwencji. Nie przewidziawszy wcześniej, iż napisze nową historię oblężenia Lizbony, tak jak sieją tutaj opowiada, znienacka staje w obliczu rezultatów konieczności tak nieubłagalnej jak ta druga, ta, od której chciał się uwolnić poprzez zwykłe odwrócenie znaczenia, a ostatecznie wpadł, teraz z przeciwnej strony, albo, mniej radykalnie, jest tak, jakby napisał tę samą muzykę, ale obniżywszy o pół tonu wszystkie nuty. Raimundo Silva poważnie zastanawia się nad porzuceniem swego opowiadania, nad sprawieniem, żeby krzyżowcy wrócili na Tag, nie powinni byli odpłynąć za daleko, może znajdują się pomiędzy Algarve i Gibraltarem, oraz pozwoleniem, by w ten sposób historia wypełniła się bez zmian, jako zwykłe powtórzenie faktów, o których informują podręczniki i Historia oblężenia Lizbony. Uważa, że malutkie drzewko Nauki o Błędzie zasadzone przez niego samego wydało już prawdziwy owoc lub zanosi się na to, że go wyda, było nim postawienie tego mężczyzny przed tą kobietą, a skoro to się dokonało, niech rozpocznie się nowy rozdział, tak jak się przerywa dziennik żeglugi w chwili odkrycia nowego lądu, rzecz jasna nie można wydać zakazu kontynuowania dziennika, ale będzie on zawierał inną historię, nie historię podróży, bo ta już się zakończyła, ale zejścia na ląd i tego, co zostało napotkane. Jednakże podejrzewa Raimundo Silva, iż taka decyzja, gdyby ją podjął, nie przypadłaby do gustu Marii Sarze, że ta spojrzałaby na niego oburzona, jeżeli nie z wyrazem rozczarowania, który byłby nie do zniesienia. Skoro tak jest, nie będzie na razie powrotu do dawnej historii, jedynie chwila zawieszenia aż do zapowiedzianej wizyty, zresztą w obecnej chwili Raimundo Silva nie byłby w stanie napisać nawet jednego słowa więcej, całkowicie utracił spokój, wyobrażając sobie, że być może Mogueime, w przeddzień już postanowionego ataku, mając przed oczyma mury Lizbony skrzące się płomieniami ognisk, zaczął rozmyślać o kobiecie tak wiele razy widzianej podczas ostatnich dni, o Ouroanie, nałożnicy niemieckiego krzyżowca śpiącej w tej chwili ze swym panem na Wzgórzu Dziękczynienia, z pewnością w jakimś domu, na macie rozciągniętej na chłodnych cegłach, na których nigdy już nie położy się żaden Maur. Duszno było Mogueime w namiocie, więc wyszedł zaczerpnąć powietrza, mury Lizbony oświetlone ogniskami wydawały się zrobione z miedzi, Obym nie zginął, Panie, nie zaznawszy smaku życia. Raimundo Silva zadaje sobie pytanie, jakie podobieństwa istnieją pomiędzy tą wymyśloną wizją i jego związkiem z Marią Sarą, która nie jest niczyją nałożnicą, proszę wybaczyć użycie niewłaściwego słowa, współcześnie nie używanego, w końcu ona powiedziała, Trzy miesiące temu zerwałam związek, nie weszłam w żaden inny, to dwie różne sytuacje, można przypuszczać, że wspólne jest jedynie pożądanie, bo odczuwał je zarówno Mogueime w owym czasie, jak i odczuwa je w tej chwili Raimundo, różnice, jeśli jakieś istnieją, są tylko kulturowe, tak jest, proszę pana.