jacy. Dożrzał w nim zbawienny znak świętego krzyża i przybitego doń Zbawiciela świata, otoczonego kołem przez wielką mnogość aniołów, którzy pod postacią przepięknych młodzieńców jawili się odziani w lśniące bielą szaty, i użrzał książę, iż krzyż ogromnej był wielkości i wznosił się nad ziemię niemal tuzin łokci. Olśniony tak wspaniałą wizją, z bogobojnością i czcią należną obecności Odkupiciela odłożył książę broń, odrzucił królewskie szaty i bosy padł na kolana, i zalawszy się łzami, począł błagać Pana, by ochronił jego wasali, i rzekł: Jakież to zasługi odnalazłeś, Boże mój, w grzeszniku tak zaprzańczym, by mnie obdarzać łaską tak znakomitą? Azali czynisz to, by wiarę mą umocnić, nie jest to koniecznem, gdyż od chrztu świętego za jedynego prawdziwego Boga Ciebie mam, z Dziewicy Świętej syna człowieczego i boskiego z Ojca Wieczystego. Wprzódy niewierni cieszyć się winni wielkością cudu tego, by poznawszy Ciebie, nienawiścią do swych błędów zapałać mogli. Natenczas Bóg słodkim głosem uszu księcia dobiegającym rzekł mu te słowa: Nie objawiłem się tobie, by wiarę twą umacniać, lecz by serce twe wzmocnić w tej wyprawie i na skale twardej początki królestwa twego położyć. Bądź ufnym, jako że nie tylko batalię tę zwyciężysz, lecz wszystkie, jakie tylko wrogom wiary katolickiej wydasz. Ludzi twych gotowych i skorych do bitwy znajdziesz, a prosić usilnie ciebie będą, byś z tytułem królewskim do boju tego stanął; nie wahaj się go przyjąć, lecz wolno próśb usłuchaj, bo jam jest stwórcą i niszczycielem imperiów świata tego i z tobą i twoim ludem chcę zbudować dla mnie królestwo, dzięki któremu imię moje do obcych ludów zaniesione będzie. I aby twoi potomni znali, z czyich rąk królestwo otrzymali, broń twą kupisz za cenę, za jaką ja kupiłem ród ludzki, cenę, jaką za mnie zapłacili Żydzi, i będzie to królestwo uświęcone, kochane przeze mnie za czystość wiary i najwyższą pobożność. Książę Alfons, usłyszawszy tak niebywałą obietnicę, ponownie padł na kolana i wielbiąc Pana, rzekł Mu: Z racji jakichże to zasług obdarzasz mnie, mój Boże, tak wyjątkową łaską? Skoro jednak już tak jest, zwróćże swe łaskawe oczy na potomków, których mi przyrzekasz, uchowaj przed nieszczęściem naród portugalski, a jeśli przeciw niemu planujesz jaką karę, błagam, byś wprzódy mnie i mych potomków ukarał, a lud ochronił, gdyż kocham go jak syna jedynego. Na wszystko odpowiedział Pan dobrym słowem, iż nigdy od niego ani jego potomnych oczu litościwych nie odwróci, bo obrał ich za swoich robotników i żniwiarzy, aby wielkich zbiorów dokonali w odległych krainach. Po czym rozpłynęła się wizja, a książę Alfons przepełniony mocą i radością ducha, co zrozumiałe, powrócił do obozowiska i schronił się w swym namiocie.
Raimundo Silva zamknął książkę. Choć był zmęczony, miał ochotę kontynuować lekturę, śledzić wydarzenia aż do całkowitego rozgromienia Maurów, lecz Idzi z Rolim, zabierając głos w imieniu towarzyszących mu rycerzy, oznajmił królowi, że krzyżowcy, dowiedziawszy się niniejszym o pamiętnym cudzie dokonanym przez Pana Jezusa w krainie także bardzo odległej, na południe od Castro Verde, w miejscu zwanym Ourique, w prowincji Alentejo, następnego dnia o poranku udzielą mu odpowiedzi. Po czym wymieniwszy pozdrowienia i dopełniwszy wymaganego etykietą ceremoniału, oddalili się do swych namiotów.
Król spał źle, snem niespokojnym i przerywanym, lecz zarazem ciężkim i ciemnym, jakby nigdy już się nie miał obudzić, i był to sen pozbawiony przyjemnych widzeń i koszmarów, nie pojawił się żaden starzec o czcigodnym wyglądzie zapowiadający słodki cud, Oto jestem, żadna kobieta krzycząca, Oszczędź mnie, jestem twoją matką, jedynie gęsta i nieprzenikniona ciemność zdawała się otulać mu serce i zaślepiać je. Budził się spragniony i wołał o wodę, pił łapczywie i podchodził do wyjścia, aby spoglądać w noc, zniecierpliwiony powolnym przesuwaniem się gwiazd. Była pełnia, z tych co to zmieniają świat w upiorne zjawisko, kiedy wszystkie rzeczy, żywe i nieożywione, szepczą tajemnicze objawienia, jednak każda szepcze swoje i wszystkie się rozmijają, dlatego nie potrafimy ich zrozumieć i cierpimy z powodu przygnębienia męczącego tych, co niemal zrozumieli, a jednak dalej nic nie wiedzą. Zatoka rzeki mieniła się pomiędzy wzgórzami, rzeka pędziła wody jak blask sławy, a ogniska na tarasach zamku i grube pochodnie oznaczające każdy z okrętów krzyżowców lśniły jak błędne ogniki w rozświetlonej ciemności. Król spoglądał to na jedną, to na drugą stronę, wyobrażał sobie, jacy są ci Maurowie i ci Franko-wie patrzący na portugalskie obozowisko, jakie są ich myśli, jaki strach i pogarda, jakie plany bitewne, jakie decyzje. Wracał na pryczę, na niedźwiedzią skórę nieodmiennie służącą mu za posłanie, i czekał na sen. Słychać było głosy rontów, czasem szczęk oręża, tańczyły cienie na ścianach namiotu od płomienia zapalonej świecy, potem król wkraczał w ciszę i w ciemną nieskończoność i zasypiał.
Minęły godziny, księżyc zaszedł i noc stała się nocą. Wtedy gwiazdy roziskrzyły całe niebo, odbijając się refleksami w wodzie, otwierając przestrzeń Drodze Mlecznej wiodącej do Composteli, długo potem pierwsze poranne światło pojawiło się po drugiej stronie miasta czarnego na tle brzasku, powoli gaszono ognie na murach zamku, a kiedy wyszło słońce, niewidoczne jeszcze z miejsca, w którym się znajdujemy, usłyszano zwykłe głosy odbijające się echem po wzgórzach, to almuadeni wzywali do modlitwy wierzących w Allacha. Chrześcijanie nie wstają tak wcześnie, na okrętach nie widać jeszcze znaku życia, a portugalski obóz, poza zmęczonymi wartownikami, trwa pogrążony w głębokim śnie, letargu przerywanym chrapaniem, westchnieniami, pomrukami, który znacznie później, gdy słońce będzie już stało wysoko na niebie, uwolni członki i rozpuści głosy, skruszone i niepohamowane poranne ziewnięcia, nie kończące się przeciągania powodujące trzeszczenie kości, jednego dnia bardziej, innego dnia mniej. Ożywiły się ogniska, teraz stoją na nich kotły, zbliżają się ludzie, każdy ze swą miską, przychodzą zluzowane warty, inne, odświeżone, zajmują stanowiska, przeżuwając ostatnie kęsy, podczas gdy szlachetnie urodzeni przed namiotami spożywają niemal takie same smakołyki, jeżeli nie mówimy o mięsie, bo ono stanowi największą różnicę. Jedzą z wielkich drewnianych talerzy, obok nich duchowni, którzy pomiędzy wstaniem i posiłkiem odprawili mszę, i wszyscy zastanawiają się nad tym, co odpowiedzą krzyżowcy, mówi jeden, że nie zostaną, jeśli nie przyrzeknie się im bardziej godziwej zapłaty, inny rzecze, że może zadowolą się chwałą służby Panu, oprócz rozsądnego zadośćuczynienia za niedogodności. Patrzą z daleka na okręty, wróżą z ruchów marynarzy, czy manewrują, żeby pozostać, czy wręcz przeciwnie, podnoszą kotwicę, to niekonsekwentne przypuszczenia zrodzone z niepokoju, zanim przyjdą stamtąd krzyżowcy, by udzielić królowi odpowiedzi, okręty się nie poruszą, a nawet potem, w zależności od okoliczności, może będą musieli jeszcze poczekać na sprzyjające pływy, żeby wybrać odpowiednie kotwicowisko albo oddalić się na pełne morze.
Król czeka. Wierci się niecierpliwie na siedzisku ustawionym przed namiotem, jest uzbrojony, tylko głowę ma odkrytą, i nie odzywa się ani słowem, patrzy i czeka, nic więcej. Zbliża się południe, słońce stoi wysoko, strumienie potu spływają pod kolczugami. To jasne, że król jest podenerwowany, ale nie chce tego okazać. Ustawiono nad nim daszek, którym bryza delikatnie porusza, w takt łopotania królewskiego proporca. Panuje cisza odmienna od nocnej, może jeszcze bardziej niepokojąca, bo za dnia można spodziewać się ruchu i zgiełku, pełna oczekiwania cisza otula miasto, rzekę, okoliczne wzgórza. Oczywiście śpiewają świerszcze, lecz ten śpiew dociera z innego świata, jest skrzypieniem niewidocznej piły podcinającej podwaliny tego, który znamy. Na murach pomiędzy blankami Maurowie też patrzą i czekają.
W końcu pojawiają się łodzie pomiędzy trzema głównymi galerami zakotwiczonymi w zatoczce, z każdej z nich schodzą ludzie i teraz zbliżają się do nas, słychać uderzanie wioseł o gładką wodę, chlupotanie, niewiele brakuje, aby widok ten stał się wyrazem czystego liryzmu, przejrzysty błękit nieba, dwie łódki zbliżające się z wolna, brak tylko malarza, by utrwalił te słodkie kolory natury, ciemne miasto wznosi się na zboczu, zamek na szczycie, albo zmieniając punkt widzenia, obóz portugalski u podnóża przypadkowego wypiętrzenia, parowy, zbocza, samotne drzewa oliwne, rżyska, ślady niedawnych pożarów. Króla już tam nie ma, schronił się w swym namiocie, bo będąc królem, nie może czekać na nikogo, nie musi na nikogo czekać, to krzyżowcy winni się tu zebrać, czekając z szacunkiem, aż wyjdzie Dom Alfons Henriques, uzbrojony od stóp do głów, aby wysłuchać wiadomości. Zbliżają się co znamienitsi rycerze, którzy dzień wcześniej spotkali się z królem, i przychodzą z zasępionym, nieprzeniknionym obliczem, my już wiemy, że nie zostaną, aby wspomóc Portugalczyków, lecz ci jeszcze trwają w błogiej niewiedzy, żywią, jak zwykło się mawiać, nadzieję, nie potrafimy tylko przewidzieć, jakie będzie uzasadnienie tak poważnego postanowienia, bo jakieś musi być, w przeciwnym razie krzyżowcy zostaną uznani za lekkomyślnych i niegodnych szacunku. Przychodzi Idzi z Rolim, Ligel, Lichertes, bracia La Corni, Jordan, Alardo, przychodzi też jakiś Niemiec dotychczas nie wspomniany o imieniu Henryk, pochodzący z Bonn, rycerz dobrej sławy i cnotliwego życia, czego dowiedzie w swoim czasie, i bardzo wykształcony i religijny Anglik o imieniu Gilbert, a w charakterze rzecznika Guilherme Vitulo, ten od Długiego Miecza albo Długiej Strzały, Portu-galczykom zamarło serce z powodu złego przeczucia, gdy zobaczyli, iż ten będzie mówił, bo aż nadto dobrze wiedzą, jak bardzo jest niechętny królowi, zdarzają się takie przypadki, bez żadnej konkretnej przyczyny nabieramy do kogoś niechęci i nikt nie potrafi nas przekonać, Nie lubię go, nie lubię go, i tyle.