Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jednakże po przemyśleniu tych rozbieżności Raimundo Silva stwierdził, że docieczenie prawdy wniosłoby niewiele, ponieważ o tych i innych krzyżowcach, pierwszorzędnych szlachcicach i zatraconych łotrach, więcej już nie będzie wzmianki po tym, jak król wygłosi przemówienie i usłyszy odmowę, bo tego wymaga prawda zawarta w jedynym egzemplarzu Historii oblężenia Lizbony, jaki redaktor ma na biurku. Ponieważ jednak nie traktujemy tu o ludziach niekształconych, do tego jeszcze korzystających ze wsparcia armii mnichów, których zadaniem jest oświecanie i prowadzenie dusz, musiał istnieć bardzo istotny powód, aby odmówić pomocy przy oblężeniu i zdobyciu Lizbony, w przeciwnym razie kilkuset ludzi nigdy nie zadałoby sobie trudu zejścia na ląd, podczas gdy ponad dwanaście tysięcy czeka jeszcze na rozkaz opuszczenia okrętów wraz z bronią, kuframi i plecakami oraz przedstawicielkami rodzaju żeńskiego, których rycerz w żadnym razie nie może zostać pozbawiony, nawet walcząc o sprawy duchowe, bo jak odpoczywałoby i zyskiwało pocieszenie ciało w potrzebie. Oto nadszedł moment ustalenia, jakiż to mógł być powód, w celu zwiększenia wiarygodności nowego opowiadania, jak dotychczas niewystarczającej.

Zobaczmy. Pierwszą hipotezą mógłby być klimat, ale upada ona natychmiast, nie potrafi się obronić, wiadomo wszak aż za dobrze, że wszyscy obcokrajowcy bez wyjątku uwielbiają to wspaniałe słońce, ten delikatny wietrzyk, ten niezrównany błękit nieba, wystarczy zauważyć, że jest koniec czerwca, wczoraj przypadł dzień świętego Piotra, miasto i rzeka były wspaniałe, w każdym razie nie do odgadnięcia jest, czy pod okiem Boga chrześcijan czy Allacha, chyba że razem cieszyli oko spektaklem i robili zakłady. Drugą hipotezą mogłaby być, na przykład, jałowość ziemi, pustynność okolicy, spustoszenie aż po horyzont, lecz taka bzdura mogłaby się wylęgać tylko w głowie, której obca jest Lizbona i jej okolice, ogród zachwycający każdego sprawiedliwego człowieka, proszę spojrzeć na te wszystkie warzywniaki rozpościerające się po obu stronach lśniącej rzeki, w dzielnicy Baixa przytulonej przez wzgórze, na którym wznosi się miasto, i to drugie, graniczne, od zachodniej strony, doskonały to przykład na to, że dla warzyw nie ma lepszych rąk niż ręce Maurów. Trzecią i ostatnią hipotezą, aby przedstawić rzecz w skrócie, byłoby rozprzestrzenienie się w tej okolicy śmiertelnej zarazy, z tych co to od czasu do czasu przerzedzają ludy europejskie i sąsiednie, nie oszczędzając krzyżowców, bo z powodu kilku zwykłych endemicznych przypadków, człowiek nie wpadłby w przerażenie, ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, nawet do mieszkania w niepokoju u podnóża wulkanu, cóż, porównanie to nie na miejscu, bo w tym kraju bywają trzęsienia ziemi, lepiej się o tym przekonamy za jakieś sześćset lat z okładem. Oto trzy hipotezy i żadna nie jest wiarygodna. W związku z powyższym, bez względu na to, jak wiele będzie nas to kosztować, musimy przyznać, że powodu, przyczyny, źródła, uzasadnienia, wyjaśnienia szukać należy, a może znajdziemy je w królewskim przemówieniu, tam i tylko tam.

Cofnie się więc Raimundo Silva, kartkując książkę, zajmie się wspomnianą już oracją, aby czytać ją między wersami, wyczyścić jej narośla, ozdoby i proliferacje, aż zostanie ogołocona do samego pnia i podstawowych pędów, i wtedy, dzięki akrobatycznemu skokowi, identyfikując się z ludźmi o konkretnych nazwiskach, pochodzeniu i atrybutach, poczuje w sobie przypływ złości, oburzenie, niezadowolenie, które sprawiło, że ostatecznie powie, Wasza Wysokość, my tu nie zostaniemy, pomimo tego waszego pięknego słońca, tych niebywale żyznych ogrodów, tego czystego powietrza, tej tak pięknej rzeki, w której skaczą sardynki, niech zostanie Wasza Miłość, i niech to wam wyjdzie na zdrowie, do widzenia. Raimundowi Silvie raz za razem czytającemu przemowę wydało się, że esencja zagadnienia mogła znajdować się w tym fragmencie, gdzie Dom Alfons Henriques, używając, jak już widzieliśmy, nie swojego języka, usiłuje przekonać krzyżowców, by wykonali swą pracę taniej, co, jak się zdaje, wypowiadał z niewinnym wyrazem twarzy, Jednej rzeczy wszelako jesteśmy pewni, mianowicie tego, że wasza pobożność bardziej zachęca was do działania i do dokonania tak wielkich czynów, niż nęci was obietnica otrzymania naszych pieniędzy jako rekompensaty. To usłyszałem ja, krzyżowiec Raimundo Silva, słyszały to me uszy i zdumiało mnie, że tak chrześcijański król nie nauczył się słowa Bożego, które z racji swego urzędu powinien uczynić niezłomną zasadą polityczną, Oddajcie Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie, co w odniesieniu do opowiadania oznacza, że portugalski król nie powinien mieszać pojęć, jedną sprawą jest pomoc Bogu, drugą otrzymanie za to godziwej zapłaty na ziemi za tę i wszystkie inne usługi, zwłaszcza że istnieje niebezpieczeństwo utraty skóry w tym przedsięwzięciu, i nie tylko skóry, ale też wszystkiego co mieści się w środku. Oczywiście istnieje ewidentna sprzeczność pomiędzy tym fragmentem królewskiego dyskursu i tym, który bezpośrednio go poprzedza, kiedy stwierdza, że oddajemy wam, czyli krzyżowcom, wszystko, co znaleźć możecie w naszej ziemi, ale nie można wykluczyć prawdopodobieństwa, iż chodzi o grzecznościową formułę z epoki, której żadna dobrze wychowana osoba nie ośmieliłaby się rozumieć dosłownie, tak jak dzisiaj mówimy do osoby, którą dopiero co poznaliśmy, Jestem do pańskiej dyspozycji, proszę sobie wyobrazić, że zrozumiano by to dosłownie i uczyniono z nas chłopca na posyłki.

Raimundo Silva wstał od biurka, przechadza się po niewielkiej wolnej przestrzeni gabinetu, wychodzi na korytarz, żeby rozładować choć trochę dotychczas nieznane mu napięcie, które nim zawładnęło, i myśli na głos, To nie ten problem, nawet jeśli to poróżniło krzyżowców z królem, zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, że u podstaw tego całego konfliktu, obelg, nieufności, pomożemy, nie pomożemy, leżała sprawa zapłaty za usługę, król chce na tym zaoszczędzić, krzyżowcy chcą wynagrodzenia, ale ja muszę rozwiązać inny problem, kiedy napisałem nie, krzyżowcy odjechali, dlatego nic mi nie pomoże znalezienie odpowiedzi na pytanie, dlaczego w historii, którą nazywają prawdziwą, to ja sam muszę ją wymyślić, stworzyć inną, aby mogła być fałszywa, musi być fałszywa po to, by mogła być inna. Zmęczył się chodzeniem w kółko po korytarzu, wrócił do gabinetu, ale nie usiadł, spojrzał z irytacją na tych kilka linii, które ocalały, sześć kartek, jedna po drugiej, zostało podartych, a poprawki, poprawki są jak czekające na zrośnięcie się blizny. Zrozumiał, że dopóki nie przełamie tej trudności, nie będzie w stanie kontynuować i zaskoczyło go to, tak bardzo był przyzwyczajony, że w książkach wszystko wydawało się potoczyste i spontaniczne, niemal konieczne, nie dlatego, że rzeczywiście takie było, lecz dlatego, że jakikolwiek tekst, dobry czy zły, zawsze w końcu jawi się jako określona z góry krystalizacja, nawet jeśli nie wiemy jak ani kiedy, ani dlaczego, ani przez kogo, zaskoczyło go to, gdyż jak powiedzieliśmy, nie przyszła mu do głowy myśl, która byłaby po prostu następną myślą, myśl, która w naturalny sposób powinna wyniknąć z pierwszej, a wręcz przeciwnie, umykała przed nim, albo nawet nie to, jej tam nie było, nie istniała nawet jako potencjalna. Siódma kartka też została podarta, biurko znowu było czyste, gładkie, po dwakroć tabula rasa, pustynia, żadnego pomysłu. Raimundo Silva przysunął tekst tomiku poezji, jeszcze przez kilka minut zawisł pomiędzy owym nic i tym coś, po czym stopniowo skupił się na pracy, mijał czas, przed obiadem przejrzał poprawki i przeczytał je jeszcze raz, tekst był gotowy do oddania. Przez cały ranek telefon nie zadzwonił, listonosz z rzadka zachodzi do tego domu, spokój ulicy nieczęsto zakłócają ostrożnie jadące samochody, autobusy z turystami nie wjeżdżają tutaj, zawracają na Largo dos Lóios, a przy tym deszczu z pewnością niewielu wdrapało się tak wysoko, żeby zobaczyć tylko niewyraźny horyzont. Raimundo Silva wstał, jest pora obiadu, ale najpierw podszedł do okna, niebo z lekka się przejaśniło, już nie pada i pomiędzy szybkimi chmurami pojawiają się i znikają kawałki błękitnego nieba, tak jasnego jak pewnie było tamtego dnia, pomimo innej pory roku. W jednej chwili Raimundo Silva poczuł, że nie ma ochoty wchodzić do kuchni, odgrzewać jak zwykle talerza zupy, szperać pomiędzy puszkami tuńczyka i sardynek, ważyć się na kontakt z patelnią albo rondlem, i to nie dlatego, że nagle nabrał apetytu na wykwintniejszą kuchnię, był to raczej, tak to nazwijmy, przypadek umysłowej apatii. Lecz nie chciało mu się także wyruszać na poszukiwanie restauracji. Patrzeć na kartę dań, wybierać pomiędzy daniem i ceną, siedzieć pomiędzy ludźmi, operować nożem i widelcem, wykonywanie wszystkich tych czynności, tak prostych, tak zwyczajnych, wydało mu się nie do zniesienia. Przyszło mu do głowy, że może pójść do pobliskiej kawiarni Graciosa, podają tam tosty, które zaakceptowałyby nawet bardziej wyrafinowane podniebienia niż jego, a popicie ich kieliszkiem wina i kawą na zakończenie usatysfakcjonuje jego żołądek.

23
{"b":"100691","o":1}