– Ja tu przykładem świecę! Bom jest gorliwy, podlece! Nie bojąc się oskarżenia, jam pierwszy rzekł podejrzenia! A kto gorliwość oskarża, choćby był wysoka szarża, ten wróg jest i temu śmierć! Rozpłatać go trza na ćwierć!
Teraz pobladł Hanzelmek. Coś nagle załaskotało Ritavartina w szyję. Odwrócił głowę i zobaczył małe oczka łysego Makilainena, który żuł źdźbło trawy i to właśnie źdźbło tak łaskotało.
– Nie bój sy, nawet w tej głuszy – zaszeptał Makilainen. – Nikt ciebie obcy nie ruszy. I nikt cię nie obwini, nikt nie podłoży świni. Wiedzą, że dureń z Południa – obronić nie bydzie sy umiał… Wiedzą, żeś durny jak bęben, zapomnisz języka w gębie. Tu umie każdy młodzieniec odwrócić złe oskarżenie. Nie honor nad tobą zwyciężyć, bo durny jest z ciebie mężyk.
– Ej! – ryknął nagle Hanzelmek. – Co to za szepty z obcym! Mamy tu zdrajcę, chłopcy!
Makilainen odwrócił się, aby odpowiedzieć przywódcy grupy. Zacisnął szczęki, było widać, że ma odpowiedź, tylko jeszcze pozwala jej dojrzeć, tak aby zabrzmiała jak najzjadliwiej. Otworzył usta, westchnął i wtedy nagle stało się coś nieoczekiwanego.
Mały Motsek, który chyba pierwszy raz w życiu uczestniczył w grze, zapewne cały czas umierał ze strachu, bo ogień w ognisku niespodziewanie zasyczał. Kałuża, która rosła pod chłopcem, dotarła do popiołu, zaparowała i kwaśno zapachniała.
– O, kurwica – powiedział ktoś. Motsek podskoczył, spojrzał na swoje spodnie i w końcu się rozpłakał. A potem tylko mignęły jego pięty w ciemności i zaszeleściły w gąszczu.
– O, kurwica – powtórzył ktoś. To był Hanzelmek.
– Przecie nawet nic nie powiedział – powiedział jeden z braci Swarjaków, tym razem pojedynczo.
– On przecie nic nie wiedział – dorymował ktoś inny, ale chyba nawet nie brat.
– Niewinny i harny jak cacko, nie sidlił go nikt zasadzką. Nikt by go nie chciał obwiniać, nawet największa świnia. Nie musiał szczyny uronić…
– A teraz musim go gonić – skończył ponuro Hanzelmek. I nagle podskoczył, klasnął i zawył całkiem wesoło!
– Ale gonić, słyszeliście, bracia! Gonić!
– Gonić!
– Jak gonić, to gonić!
– Gonić!
– Gonić!
– Zdradził sy, mały zdrajczyk!
– W popiół, w popiół go!
– Taki mały, a zdrajczyk!
Bukłak ze sfermentowanym musującym mlekiem bumbonicy krążył od ust do ust. Mleko było mocne jak cholera. I jak cholera głośno nawoływała pogoń. Nie chodziło o to, aby chłopca podejść. Chodziło o to, aby go wypłoszyć. Zdrajczyk ma bać sy bardzo i czuć, jak ludzie nim gardzą.
– Gonić!
Trzeba narobić rejwachu, bo ma być cały czas w strachu. Strach, towarzysz nasz stary, tu bydzie początkiem kary.
– Gonić!
Niech płacze, niech jęczy, niech smarcze, nic mu już nie wystarczy za broń ni za schronienie, bo trwa już wielkie gonienie.
– Gonić!
– Cichać – powiedział nagle muskularny Fajfiar. – Nie ma już co gonić.
– Gonić!
– Zamknij sy.
– Gonić!
– Zamknij sy, nie widzisz ty, Fajfiar chce coś powiedzieć.
– Aha.
– Nie ma co gonić, jak osaczyli.
– Osaczyli? Jak to? Kak to?
– Glidaj w góra – odpowiedział Fajfiar.
Istotnie, na górze, w koronie drzewa, siedział jakiś czarny kształt. Teraz gdy ucichli, usłyszeli, jak się trzęsie.
– No schodźże, chłopcze kochany – perswadował Hanzelmek niechętnie, trochę już zmęczony sytuacją. – Nie bydziesz ukarany. To tylko była gra taka, coby zabawić cudaka, naszego gościa-durnia, coby sy życia naumiał.
– Prawda-li to? – chlipnął Motsek na gałęzi.
– No prawda, dynio szalona. Zeskakuj w moje ramiona… Ech! – jęknął, bo Motsek potraktował jego wierszyk dosłownie i spadł na niego z drzewa. Hanzelmek zakołysał się, ale utrzymał się na nogach, a chłopca – na rękach. Wycałował go tylko, a potem postawił na ziemi i pieszczotliwie potargał mu czuprynę.
– Oj, brachu, brachu, brachu, najedli my sy strachu… – powiedział Szpinard.
– Co by my powiedzieli ojcu przyszłej niedzieli…
– Gdyby nas spytał, gdzie ty… Jęczałby jako kobiety, gdyby mu kto z nas odrzekł, że biega po świecie Motsek!
– Dobra, dosyć tego… Cośmy sy nastraszyli, tośmy sy nastraszyli, tera idziem na wieczerza, a chłopakowi już nikt ma słowa nie powiedzieć! Dosyć sy nastraszył! – zarządził Hanzelmek.
I dopiero tuż przed ogniskiem rzucili się wszyscy na chłopca.
– Zdrajczyk! Przeniewierca! Wyrwać wątrobne serca!
– Tera może sy wściekniesz, a już nam nie uciekniesz!
– Bij, kop to małe ciało, co jadu kryje niemało…
– Ja usunę jad i gnój, bydzie czysty chłopak mój!
– Tak, oczyścimy go z gnoju, ze śladów jadła, napoju…
– Od boku rżnij, wypruj kiszki… Uch, wygląda to jak liszki…
– Alebo jako żmije… Ale on jeszcze żyje!
– I dobrze, że żyje… Chłopczyku! Malutki Motsie-zdrajczyku! Poczujesz ty należycie, jak to jest tracić życie… Jakie to miłe wielce, gdy tracisz je po kropelce.
– A co wy o tym wiecie, panie Hanzelmek – odpowiedział dorosłym, grubym głosem Mots, jak gdyby nagle dojrzał w jednej chwili. I umarł.
– Co! – zawył Hanzelmek, widząc, że torturowanie będzie już niemożliwe. – Ty się odszczekujesz? Zdychasz mi tu i jeszcze odszczekujesz? Ja cię nauczę – i zaczął wymierzać trupowi potworne, siarczyste policzki. Przy każdym z nich na ziemię wypadała kolejna porcja jelit.
Ritavartin nie patrzył. Co prawda, w swym życiu ukochanego sługi Cesarza widywał gorsze rzeczy, ale teraz nie mógł patrzeć. I pił sfermentowane mleko bumbonicy, chciwie pił, choć czuł, że zaraz zwymiotuje. Chciał się maksymalnie zamroczyć przed nadejściem wymiotów.
– Harny ty, harny – zaszeptał nagle Makilainen i nagle wszystko zaczęło migotać, jak na jakim najpiękniejszym balu, jak na jakiejś magicznej ferii girland, brokatów i konfetti. Twarz Makilainena była prawie piękna, na pewno w tej chwili niezwykle uduchowiona, jego ramiona silne, a wszystko razem na pewno lepsze niż to, co działo się przy ognisku. Było wiele pocałunków, mocnych, męskich pocałunków, było picie i znowu pocałunki, ssanie sutek, męski zarost drapiący po piersi, był Hanzelmek, który ich rozdzielał i każdemu podsuwał przerażonego bumbona, było gwałcenie małych włochatych zwierzątek, było picie i było wycie, jakieś niekończące się przerażające wycie, którym Ritavartin żegnał resztki swojego dotychczasowego życia, a potem była jakaś potworna pieczeń, ale on też jadł, jadł to słodkie mięso, zachwycony i pusty. Infiltracja się powiodła, został północnikiem.
– No dobra, Watanabe, jak długo odczuwaliście ten, delikatnie mówiąc, nieprzepisowy spokój?
– Prawie trzydzieści lat.
– Dobrzy sobie jesteście! Trzydzieści lat bezdusznego rutyniarstwa i mentalnego leserowania w służbie Cesarza!
– Tak jest.
– O, to „tak jest” było już znacznie lepsze. Pamiętajcie, że jesteście oskarżonym. Czyli nędznym i obrzydliwym prochem, który zostanie poddany Nadsprawiedliwemu Gniewowi Cesarza!
– Tak jest.
– Ale tylko nie zaczynajcie mi się tu powtarzać! Widzę, że rutyniarstwo jest waszą drugą naturą.
– Ja… Wybaczcie…
– To „wybaczcie” też już było. A dodam, że jest wyjątkowo nieprzepisowe! Nauczcie się i zapamiętajcie, że nikt wam już nigdy nie wybaczy!
– Zapamiętam!
– Ale nie o to mi chodzi, żebyś mi tu odmieniał formułki! Zrozum, człowieku, daję ci ostatnią szansę w twoim życiu, żebyś choć przez chwilę był wiernym poddanym Cesarza! Powiem więcej: Ukochanym Poddanym Cesarza!
– Co mam robić?
– Nie pytać! Ja ci nie powiem, bo odebrałbym ci tę szansę!
– Rozumiem. Mam spontanicznie, bez pomocy i ponaglania, w zachwycie opowiedzieć całą prawdę!
– I?
– Coś jeszcze? Aha, zachwyt ma się odnosić nie do moich zbrodniczych myśli, ale do faktu, że zostaną one odkryte, a ja osądzony i ukarany!
– Pozbawiasz mnie nadziei, człowieku. Odpowiedziałeś prawidłowo, ale czuję, że są to dla ciebie formułki.
„Synku, synku, już czas”.