Major Hengist natomiast nie mógł przyzwyczaić się do tego, że starszy haruspik Virma tyle wie.
– Skąd to wiesz? – spytał otwarcie.
– Widziałam wczoraj, jak przysnąłeś, czekając na spotkanie z naszym komendantem. Widziałam, że śpisz, choć oczy miałeś otwarte. Byłeś bardzo zmęczony – dodała łagodnie Virma.
– Wiesz, Virma, jeśli ktoś jest tak… nie powiem wszechwiedzący, ale spostrzegawczy, nie powinien się aż tak obnosić ze swoją wszechwiedzą. A skoro tyle wiesz, to może wiesz, co znaczy po nihońsku „kami”?
– Nie będę się obnosić ze swoją wszechwiedzą – odparowała Virma.
– Wybacz. Powiedziałem to ze względu na ostrożność. Przecież wiesz, że możesz mi zaufać.
– Nie wiem. Obroniłeś mnie? To twój obowiązek. Doniesiesz na mnie? To też twój obowiązek.
– Wcześniej się mnie nie bałaś.
– Nie boję się. Mam Topazowy Glejt.
– Nadal wierzysz w glejty? – powiedział Hengist i natychmiast ugryzł się w język. Jak to możliwe, że to powiedziałem?! – pomyślał. Zaczynam jej ufać.
– Widzę, że ty też się nie za bardzo boisz. Robisz się nieostrożny?
– Oczywiście, wierzę w glejty – poprawił się Hengist powoli. – Wierzę. Tylko są źli ludzie, zdrajcy, którzy ich nie honorują.
– Robisz się nieostrożny… – ciągnęła Virma, jak gdyby nie słysząc, co mówi. – Skoro tak, to ja też będę nieostrożna. Powiem ci, czym jest „kami”. Czy wiesz, skąd pochodzą Nihońcy?
Łukowate mostki z drewna, nabijane wielkimi miedzianymi ćwiekami. Kanały, wijące się i rozgałęziające w setki wąziutkich kanalików, niekiedy nie szerszych niż łokieć. Nadbrzeża z kamiennymi murkami, dachowanymi zieloną glazurą. Pałacyki o spiczastych dachach i szerokich okapach, niemal zakrywających całe podwórce. Niskie pawilony o zwiewnych płóciennych ścianach i zaskakująco masywnych oknach zdobionych metalową kratą kutą w kwiaty i liście. Pływające ogrody na wielkich płaskich tratwach. Całe zatoki, całe akweny, gdzie specjalnie dla ozdoby miasta hodowane są ogromne lilie morskie.
Właśnie między takimi ogromnymi, białymi i fioletowymi liliami utknęła mała łódka, zmierzająca ku nadbrzeżu. Siedziało w niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich był młody, ale już tłusty, brodaty, o dziwnie opalonej, beżowej skórze. Dla każdego ze strażników nadbrzeża, który zainteresowałby się łódką, byłoby jasne, że beżowy bardzo się boi.
Beżowy nie bał się jednak strażników nadbrzeża, a jeśli nawet, to nie ich bał się najbardziej. Bał się swojego towarzysza, drugiego pasażera łódki.
Ten siedział bez ruchu, opierając się plecami o wysoką, rzeźbioną w smoki rufę. Całe jego ciało spowijał czarny płaszcz. Na twarzy, zgodnie z kwietniowym obyczajem, miał maskę. Maska przedstawiała demona, któremu z czoła zamiast rogów wyrastały małe rączki. Nihońcy takiego diabła nazywali Sarutahiko.
Naokoło łodzi rozciągał się nieruchomy dywan lilii morskich. Wyglądał tak, jakby można było po nim chodzić. Tyle że od czasu do czasu falował i chlupotał.
– Zaraz ruszę, panie – szepnął beżowy, ściskając w dłoni drążek wiosła. – Zaraz podpłyniemy, patrzę tylko, czy chodzi jaki strażnik po nadbrzeżu…
– Płyniemy do brzegu – powiedziała słodkim, miękkim głosem wyszczerzona maska.
Beżowy skulił się. Wiedział, że to rozkaz.
– Płyniemy do brzegu – ciągnął słodkousty przybysz. – Płyniemy, płyniemy. Strażnicy nie zwracają uwagi na łódki, łódek przypływają tu setki. Ale na pewno zwrócą uwagę na łódkę, która stoi bez sensu na środku akwenu przez ćwierć godziny.
Był świt. Naokoło nie było żadnej innej łódki.
– Tak jest, panie – po dłuższej chwili odpowiedział beżowy. – Tak jest, panie mój.
Wiosła plusnęły, z szelestem i chlupotem rozgarniając wielkie i lekkie lilie. Nadbrzeże zaczęło się przybliżać.
Nagle między kwiatami, tuż koło łódki, coś błysnęło, parsknęło i na chwilę pokazało się nad wodą. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło, żeby beżowy przestał wiosłować.
– Płyniemy, płyniemy, płyniemy – kontynuował cicho demon. – Nie ma co się bać. Płaska, zielonkawa głowa, żabie oczy, dwa rzędy zębów wyglądających jak kołki… Mały okaz, nawet nie spróbował złapać za wiosło. To tylko duże rybożerne zwierzę. Głównie rybożerne, tak jak mieszkańcy tego uroczego miasta, nasi przyjaciele Nihońcy. Szkoda, że nie są tylko rybożerni. Szkoda, że nie żyją w morzu. Żyją na ziemi. Na naszej ziemi… Bo to jest nasza ziemia. Taglianta płynie przez nasze ziemie. Te wyspy powstały z naszej ziemi, którą Taglianta wypłukała i zaniosła do ujścia. I tu, na tych okruchach naszej ziemi, zalęgło się robactwo. Zalęgli się Nihongowie. Piraci, którzy pożerają nie tylko ryby, także złoto i srebro. Między innymi, nasze złoto i srebro.
Beżowy chybotliwie stanął w łódce, złapał się oburącz słupa, który sterczał z wody przy nadbrzeżu. Bał się wpaść do wody. Bał się wpaść w ręce strażników. Bał się wpaść w ręce człowieka w płaszczu i masce.
Człowiek w płaszczu i masce wyskoczył lekko na pierwszy stopień schodów. Nie poślizgnął się, choć były mokre i pokryte glonami.
– Nie bój się – powiedział do beżowego. – Wracaj do Plangi, do Kalonyma. Powiedz mu, żeby otworzył bramy srebrzystej drogi. Zapamiętasz?
– Ma otworzyć bramy srebrzystej drogi? To wszystko?
– Tak. Sprawiłeś się dobrze, chociaż wszyscy uważali cię za najgorszego oficera, jakiego tylko najęła Planga. Kiedyś zostaniesz generałem, Tundu Embroja.
– Dziękuję, mój panie… Czy może mój królu? – Lizusostwo było tym polem, na którym Tundu mógł zdobyć się na pewną odwagę.
Demon nie zezłościł się.
– Możesz powiedzieć „mój ojcze” – powiedział.
Tundu z ulgą powrócił do łodzi i zaczął wiosłować co sił w stronę laguny. Wiedział, że takie długie przebywanie przy nadbrzeżu było wielkim ryzykiem. Ale jeszcze większym ryzykiem byłoby okazanie zniecierpliwienia. I to podczas tak ważnej rozmowy.
Podczas kiedy radość ze spodziewanych awansów i strach przed strażnikami wód miasta równocześnie szarpały oficerem w łódce, na nadbrzeżu postać w masce i płaszczu czuła tylko radość. Cichą i narastającą.
Nie wszystkie zatopione w porannej, różowej mgiełce pawilony spały. Nie spały też wszystkie domy. W niektórych, wyglądających jak pokryte złotem pagody, migotały światełka. Rozlegały się kobiece śmiechy, śpiew i muzyka jękliwych miedzianych instrumentów.
Tak, miasto Shiwakyo było piękne. Należało to wykorzystać, póki można.
Postać w płaszczu zniknęła we mgle wypełniającej zaułki i kanały. Widać ją było od czasu do czasu, jak przemykała przed oświetlonymi oknami oberży, które zarazem, jak to u Nihongów, służyły za zamtuzy.
Przybysz nie wszedł jednak do żadnego z nich. Zatrzymał się dopiero przy Shinkan, centralnym placu miasta. Centralnym, ogromnym i jedynym. Plac Shinkan na wyspie Shinkan był jedynym placem, bo inne wyspy i wysepki Shiwakyo były zbyt małe albo zbyt zabudowane, aby wygospodarować na nich dosyć miejsca na plac.
Było to też jedyne miejsce, w którym Nihońcy mogli wznosić wielkie, wysokie i ciężkie gmachy. Wyspa Shinkan, jako jedyna w całym Archipelagu, miała skalne podłoże. Dlatego uważano ją za miejsce święte.
Na środku placu stała gigantyczna kamienna świątynia poświęcona Amenouzume. Nihongowie nie czcili Ukrytych, nie znali też – co logiczne – Świętego Obrazu. Natomiast oddawali cześć innym, mało wzniosłym istotom, które nazywali Głowami. Według ich mitologii, miało ich być osiem milionów. Amenouzume była jedną z Głów.
Żeby wejść do środka, trzeba było podać hasło, znane tylko nielicznym, najbardziej szanowanym członkom nihońskiej arystokracji. Oraz paru szpiegom.
Przybysz znał hasło. Wszedł do przedsionka świątyni. Zdjął buty i usiadł na macie. Dwaj łysi kapłani, uszminkowani niczym najobrzydliwsze stare kurwy, wśród starannie wystudiowanych chichotów przynieśli mu ziołowy napitek, wódkę ryżową i poczęstunek, polegający na mikroskopijnym kawałku suszonej ryby. Przybysz siedział przez cały czas bez ruchu, nie dotykając jedzenia ani picia.