Pierwszego dnia odbyła się ceremonia poświęcenia ogromnego pięciometrowego krzyża, który byłby dobry dla jakiegoś giganta w rodzaju Adamastora albo dla Pana Boga naturalnej wielkości, wszyscy obecni kornie padali przed nim na kolana, a sam król wylał niemało pobożnych łez, gdy zaś zakończyła się adoracja krzyża, został on podniesiony z ziemi przez czterech duchownych, każdy za jeden koniec, i ustawiony w specjalnie przygotowanym kamieniu, ale jego obróbką nie zajmował się Alvaro Diogo, w kamieniu zaś był otwór, w który wstawiono krzyż, bo choć jest boskim emblematem, nie może stać bez zamocowania, w przeciwieństwie do ludzi, którzy nawet bez nóg trzymają się prosto, to kwestia woli. Całej ceremonii towarzyszyły wdzięczne dźwięki organów, którym wtórowały instrumenty dęte i głosy kantorów, a tłum ludzi, przybyłych z Mafry i okolic, którzy nie pomieścili się w kościele lub byli zbyt brudni, by wejść do środka, delektował się na zewnątrz echem antyfon i psalmów, tak wyglądał pierwszy dzień.
Natomiast następnego dnia, ach, następnego dnia, gdy minęła chwila grozy spowodowana nowym atakiem wichury, od której cała buda zatrzęsła się w posadach, ale nie trwało to długo, a więc następnego dnia, wróćmy do tematu, szesnastego listopada roku pańskiego tysiąc siedemset siedemnastego, ach, z jakąż pompą celebrowano kolejne ceremonie na placu budowy, już o siódmej rano, nie bacząc na dotkliwy chłód, zebrali się tam proboszcze ze wszystkich okolicznych parafii wraz z miejscowymi klerykami i tłumem parafian. Król zjawił się wpół do dziewiątej, wypiwszy uprzednio poranną czekoladę podaną osobiście przez wicehrabiego, uformowała się wówczas procesja, na czele której szło sześćdziesięciu franciszkanów z Arrabidy, za nimi miejscowy kler, krzyż patriarszy, sześciu mężczyzn w fioletowych kaftanach, muzykanci, kapelani w komżach, liczna grupa różnych kleryków, potem przerwa, następnie kanonicy w asyście dostojnych orszaków, ubrani w białe lub haftowane pluwiaty, których ogony podtrzymywali kaudatariusze, dalej szedł patriarcha w kosztownych szatach i jeszcze kosztowniejszej mitrze wysadzanej brazylijskimi kamieniami, i wreszcie sam król, jego świta, miejscowy sędzia z ławnikami, sędzia okręgowy, a za nim rzesze wiernych, ponad trzy tysiące, o ile się nie pomylił ten, który liczył, i pomyśleć, że to z powodu zwyczajnego kamienia zebrała się tu taka kupa ludzi, że z tegoż powodu trąbki i bębny grzmią w niższych i wyższych warstwach atmosfery, defiluje wojsko piesze i konne, ponadto gwardia niemiecka, a za nią znów ludzie, mnóstwo ludzi, tyle ludzi naraz Mafra nigdy nie widziała, nie dla wszystkich starczy miejsca w kościele, toteż wchodzą tam tylko wielcy, a z maluczkich tylko ci, którzy się zmieszczą lub też potrafią się wśliznąć, żołnierze od samego rana musieli nawoływać do zachowania porządku, wicher ustał w jednej chwili, od lekkiej morskiej bryzy trzepocą chorągwie i spódnice kobiet, jest to chłodny wietrzyk stosowny do pory roku, ale serca zebranych rozpala najczystsza wiara i radują się ich dusze, a jeśli jakaś osłabiona wola zechce ulecieć z ciała, Blimunda czeka w pogotowiu i żadna wola nie zbłądzi ani nie wzbije się ku gwiazdom.
Poświęcono główny kamień, potem również mniejszy oraz jaspisową urnę, które przed wmurowaniem w fundament obnoszą w procesji, w urnie są obiegowe monety, złote, srebrne i miedziane, kilka medali, złotych i srebrnych, a także pergamin ze spisanym ślubowaniem, procesja zrobiła jedno okrążenie, aby to wszystko pokazać klęczącemu ludowi, który tylekroć musiał padać na kolana, a to przed krzyżem, a to przed patriarchą, a to przed królem, a to przed zakonnikami, a to przed kanonikami, że przestał po prostu wstawać z klęczek, śmiało więc możemy napisać, że klęczało mnóstwo ludzi. Wreszcie król, patriarcha i kilku akolitów skierowało się do miejsca, gdzie miał zostać położony główny oraz pozostałe kamienie, zeszli po trzydziestu szerokich drewnianych stopniach, nawiasem mówiąc, na pamiątkę trzydziestu srebrników, każdy zaś stopień był ponad dwumetrowej szerokości. Patriarcha wspomagany przez kanoników niósł główny kamień, natomiast mniejszy i jaspisową urnę nieśli inni kanonicy, za nimi szedł król i generał zakonu św. Bernarda, który jako wielki jałmużnik niósł pieniądze.
Wraz z nimi król zszedł po trzydziestu schodach w głąb wykopu, zupełnie jakby się żegnał ze światem, mogłoby to być zejście do piekieł, gdyby nie to, że był tak dobrze chroniony przez błogosławieństwa, szkaplerze i modlitwy, a co będzie, jeśli obsuną się ściany wykopu, ależ Wasza Królewska Mość może się nie obawiać, proszę spojrzeć, jak je wzmocniliśmy porządnym brazylijskim drewnem, są bardzo solidne, a tu jest ławka przykryta karmazynowym aksamitem, jest to kolor często używany w ceremoniach państwowych i okolicznościowych, z biegiem czasu pojawi się też na teatralnych kurtynach, a na tej ławce stoi srebrne wiadro ze święconą wodą i dwa kropidełka z zielonego wrzosu, których końce okręcone są jedwabnym sznurem i oprawione w srebro, teraz ja, majster murarski, wysypuję wapno z kastry, a Wasza Królewska Mość tą kielnią srebrnego murarza, o przepraszam, tą srebrną kielnią murarską, o ile murarze mają takowe, rozgarnie wapno, pokropiwszy je uprzednio kropidełkiem umoczonym w święconej wodzie, teraz pomóżcie no mi trochę, już możemy położyć kamień, ale ostatnią osobą, która go dotyka, musi być Najjaśniejszy Pan, dobrze, może tylko jeszcze jedno dotknięcie, żeby wszyscy zobaczyli, Wasza Królewska Mość może już wejść na górę, proszę tylko uważać, żeby nie upaść, a my już do reszty zbudujemy ten klasztor, teraz można już kłaść pozostałe kamienie, wokół tamtego, a panowie szlachta niech przyniosą jeszcze dwanaście, jest to szczęśliwa liczba od czasu apostołów, tudzież kastry z wapnem w srebrnych koszach, w ten sposób umocujemy lepiej główny kamień, wicehrabia chcąc naśladować pomocników murarza niesie kastrę na głowie, w ten sposób wykazuje większą pobożność, jako że nie miał okazji pomagać Chrystusowi w dźwiganiu krzyża, ale rozlewa wapno, które przecież może go poparzyć, co byłoby nawet niezłym zakończeniem uroczystości, jednak to nie jest żrące wapno, mości panie, lecz gaszone. Tak jak wola tych ludzi, dodałaby Blimunda.
Następnego dnia, zaraz po wyjeździe króla, kościół został zburzony bez pomocy wiatru, trochę tylko padało z woli Boga, maszty i deski przeznaczone zostały na zgoła niekrólewskie potrzeby, na rusztowania, prycze, koje, story, podeszwy drewniaków, natomiast wszelkie materie, tafty, adamaszki i płótna wróciły do właścicieli, srebra do skarbca, szlachta do szlachectwa, organy i kantorzy do innych solfeży, a żołnierze do innej parady, zostali tylko franciszkanie, bacznie wszystko obserwujący, oraz krzyż, czyli pięć metrów ukrzyżowanego drewna, umocowanego w wydrążonym kamieniu. Do rozmiękłych wykopów powrócili ludzie, gdyż nie we wszystkich miejscach osiągnięto pożądaną głębokość, Najjaśniejszy Pan nie widział wszystkiego, a na odjezdnym, wchodząc do powozu, powiedział coś w tym sensie, Uwińcie się z tym jak najprędzej, już minęło sześć lat od chwili ślubowania, nie chcę w nieskończoność mieć na karku franciszkanów, a więc bierzcie się za klasztor, o pieniądze się nie martwcie, zapłaci się, ile będzie trzeba. Ale w Lizbonie skarbnik powie królowi, Ośmielam się donieść Waszej Królewskiej Mości, że na inaugurację w Mafrze wydano okrągłą sumkę dwustu tysięcy cruzados, król zaś odrzeknie, Dolicz do kosztów, powie tak, gdyż to dopiero początek budowy, a pewnego dnia będziemy chcieli się dowiedzieć, koniec końców, ile to kosztowało, i nikt nie potrafi przedstawić wydatków ani rachunków, ani pokwitowań, ani wykazów importowych, nie mówiąc już o zgonach i cierpieniach, bo te są bardzo tanie.
Po tygodniu, gdy pogoda się poprawiła, Baltazar Siedem Słońc i Blimunda Siedem Lun wyruszyli do Lizbony, każdy ma w życiu jakąś swoją budowę, oni zostają tu, aby wznosić mury, my zaś będziemy pleść wiklinę, druty i pręty oraz zbierać wolę, gdyż dzięki temu wszystkiemu wzniesiemy się w powietrze, ludzie bowiem to anioły bez skrzydeł, i to jest właśnie takie piękne, urodzić się bez skrzydeł i wyhodować je sobie, nasz umysł już to potrafi, a jeśli on potrafi, to i my potrafimy, żegnaj matko, żegnaj ojcze. Tylko tyle powiedzieli, żegnajcie, jedni bowiem nie umieli mówić okrągłymi zdaniami, drudzy zaś by ich nie zrozumieli, ale z czasem zawsze się może trafić ktoś, kto wyobrazi sobie rzeczy, które mogłyby być powiedziane, albo też zmyśli je, a historie zmyślone wyglądają na prawdziwsze niż prawdziwe przypadki, o których opowiadają, chociaż trudno jest na przykład zastąpić innymi słowa wypowiedziane przez Martę Marię, Żegnajcie, już was więcej nie zobaczę, jest to bowiem najczystsza prawda, gdyż nim mury bazyliki wzniosą się metr nad ziemią, Marta Maria już będzie w grobie. A wówczas Jan Franciszek, któremu nagle przybędzie drugie tyle lat, usiądzie pod okapem pieca chlebowego patrząc przed siebie niewidzącymi oczyma, zupełnie jak teraz, kiedy patrzy na oddalającego się syna Baltazara i córkę Blimundę, bo synowa to jakieś takie niezręczne słowo, ale ma jeszcze przy sobie Martę Marię, choć już jakby nieobecną, już jedną nogą na tamtym świecie, właśnie splata ręce na brzuchu, który kiedyś rodził dzieci, a teraz kiełkuje w nim śmierć. Jej łono było źródłem życia, kilkoro dzieci umarło, uchowało się tylko tych dwoje, a teraz nie nosi już dziecka, nosi w sobie śmierć. Już ich nie widać, chodźmy do domu, mówi Jan Franciszek.