– I co to było takiego, ta czarna pokraka? – spytała z lekką irytacją moja teściowa.
– Primo, nie czarna -odparł major Borowicki, wyraźnie rozbawiony. – Blondyn, nieco łysy, nosił perukę. To właśnie ten Dominik, szef przedsiębiorstwa. Wreszcie go mają. Secundo, Zenek sypie. Miał czas przemyśleć sprawę, bo wiedział, że z nim jedziesz. Zastanawiał się, kim jesteś, zamierzał cię zabrać do domu i nieco przycisnąć.
– Co ty powiesz – zdziwiłam się niechętnie. – Nie przyszło mu do łba, że ucieknę?
– Trudno przeleźć przez oparcia. A od zewnątrz psy pilnowały. Nie mógł wiedzieć, że jesteś wygimnastykowana.
– I rzeczywiście nie miał czym jej gonić?
– Nie miał. Jego samochód został w Konstancinie. Oczywiście zarejestrowany na osobę fikcyjną…
Z zainteresowaniem słuchałyśmy pozostałych wyjaśnień. Dominik poczuł się wreszcie zagrożony, ale jedynym człowiekiem, który o nim wiedział wszystko, był właśnie Zenek. Postanowił usunąć Zenka, posługując się jego własnym pistoletem, bo ręczna robota nie wchodziła w rachubę, Zenek jest silny jak byk. W pośpiechu nie mógł tego dobrze zorganizować, przyjechał do Zielonki własnym samochodem… nie własnym, cudzym, i zostawił go pod byle która obcą bramą. Niemniej, gdyby sytuacja ułożyła się inaczej, gdyby gliny ze świadkiem spóźniły się bodaj parę minut, miał szansę się wyłgać…
– Jak to? – przerwała moja teściowa ze zdumieniem i zgorszeniem. – Nie śledzili go?
Major Borowicki przez chwilę wyglądał tak, jakby toczył w nim walkę gromki śmiech z gorzkimi łzami. Z wyraźnym wysiłkiem zachował umiar w prezentacji uczuć.
– Śledzili. Ale znów się przyplątało kilka przypadków. Odjechał spod ministerstwa służbowym wozem, pojechali za nim i na chwilę zgubili go na Chocimskiej. Wjeżdżali od strony placu Unii, tam jest postój taksówek, parking i wieczna giątwa. Wlazła im pod samochód facetka z torbami, zwolnili, żeby jej nie przejechać, skorzystał z tego mały fiat, który wycofał się z parkingu. Mieli do wyboru, staranować go albo przeczekać, przeczekali, a wóz Dominika pojechał Chocimską. Ruszyli w końcu za nim i jeszcze zdążyli dostrzec, że skręca w Willową. Pod szpitalem zastawiła ich karetka pogotowia, przez radio wezwali pomoc, wiadomo było, w którą stronę pojedzie, bo tam są jedne kierunki ruchu, przejął go drugi wóz, dojechali za nim z powrotem do ministerstwa i wówczas okazało się, że tego pacana w środku nie ma. Zwracam wam uwagę, że jest to kurdupel, siedział z tyłu, łeb mu nad oparcie nie wystawał i od początku wcale go nie było widać. Teraz już wiadomo, że wysiadł na Chocimskiej przy szpitalu, akurat jak go stracili z oczu, przeczekał w przedsionku, złapał taksówkę, dojechał do swojego forda i udał się do Zielonki. Ford nie był pilnowany, skubaniec miał go w zapasie, trzymał pod duńską ambasadą. Jest to samochód kompletnie obcego faceta, nieobecnego w kraju i powinien stać w garażu na Żoliborzu, a nie na Starościńskiej. Mercedes Dominika, oficjalna własność, jeździł akurat po mieście z Dominikową w środku…
Słuchałyśmy z wielkim zainteresowaniem. Bystry chłopiec z tego pękatego bałwana, liczne ścieżki sobie przygotował.
– Zlekceważyli sprawę – skrytykowała moja teściowa. -Należało oka od niego nie odrywać przez całą dobę na okrągło.
Satysfakcji majora Borowickiego nic nie mogło stłumić.
– Nie zapominaj, że tak naprawdę wiadomo o nim dopiero od paru dni. Inwigilacja wysokiego urzędnika państwowego musi być zlecona odgórnie, kamuflował się pierwszorzędnie, a podejrzeniami Jarzębski mógł się wypchać. Nieboszczyk Torowski natomiast odwalał robotę prywatnie, hobbystycznie można powiedzieć, i miał swobodę działania. Nie wiem, czy sobie zdajecie sprawę, że gdyby ta podtarczyńska melina ocalała, oni spokojnie przystąpiliby do pracy na przykład za miesiąc. Zabójstwo padło na Głoska i Kowalskiego, otóż żaden z nich nigdy w życiu nie widział Dominika na oczy, pośrednikiem był ten Zenek z Zielonki, a o nim wiedzieli to samo, co wszyscy. Że lubi gryźć zapałki…
– Jezus Mario – skomentowałam ze zgrozą.
– A ci dwaj na dworcu – zaczęła moja teściowa. – Przez nich do fotografa…
– Obaj uciekli. Funkcjonariusze wkroczyli w zwyczajną awanturę, nikt nikogo nie zabił, nikt ich nie gonił z przesadną zaciętością. Wylegitymowali tego, co siedział, bo dostał bykiem w żołądek, a on wydawał się osobą postronną. Nie notowany. Została im płachta brezentowa i wyszło na jaw, owszem, ściśle biorąc przedwczoraj, że na tej płachcie są odciski palców Grodziaka i Torowskiego. Od spodu, ona jest podgumowana.
– A moje? – zainteresowałam się.
– Twoich tam nie było. Płachta została chyba uprana…
– W ciągu pięciu lat chyba wielokrotnie – zauważyła moja teściowa. – O ile wiem, Mikołaj uwielbiał pranie.
– A tym zabójcom co? Udowodnili? Przyznali się sami?
– Wbrew pozorom, postęp techniczny istnieje nawet i u nas. Zabójcy mieli rękawiczki, buty, zelówki, jakąś odzież… Pożałowali drugich rękawiczek i noża…
– Chciałabym jeszcze wiedzieć, jakim sposobem oni do mnie tak szybko dotarli – wyznałam ponuro. – Notowana, o ile wiem, nie byłam, dopiero teraz będę. Zdaję sobie sprawę, że zostawiłam u Mikołaja torebkę, ale nie było w niej żadnych dokumentów, a ta świętej pamięci zaraza z przeciwka mojego nazwiska nie znała…
Major Borowicki, najwyraźniej w świecie, znów zaczynał bawić się doskonale.
– Przez piwo – odparł i otworzył nową puszkę.
– Przez jakie piwo? – spytałyśmy obie z teściową równocześnie i bardzo podejrzliwie.
Janusz wyjaśnił. Przez otwieracz do kapsli, jedyny przedmiot, na którym odciski palców były bardziej urozmaicone. Płaski, stalowy, gładki, utrwaliły się na nim świetnie…
– No tak – skomentowała moja teściowa z rozgoryczeniem. – To jest ten otwieracz, który ci dałam dwa miesiące temu, a dostałam go w zeszłym roku od Alicji. Nosiłam w torebce, nie używałam i na pewno nie przyszło mi do głowy, żeby go wycierać…
– Wracając do tematu – podjął Janusz z naciskiem i z nieco mniejszym rozweseleniem. – Joanna nie jest bezpieczna. Rozzłościłam się od razu.
– Bo co? Naprawdę uważacie, że te wybrakowane niedobitki poświęcą resztę życia wendecie? Nie popuszczą, aż się mnie zakopie na cmentarzu? Sól w oku jestem i kłoda na drodze?
– Nie. Murzynka.
– Co?
– Murzynka. Jako Murzynka namieszałaś im przerażająco.
– Czym niby? – skrzywiłam się z niedowierzaniem. Major Borowicki wyliczył porządnie na palcach.
– Pojawiłaś się znienacka i wzbudziłaś wzajemną nieufność, bo każdy zaczął podejrzewać każdego o posiadanie tajemniczej wtyczki. Sprowokowałaś przyjazd do kraju Romana Pergiel, czyli Lawiny. Spowodowałaś chwilowe zawieszenie działalności, dzięki czemu wpadła w ręce policji kolejna przesyłka wielkiej wartości. Mogą uważać, że przez ciebie nie odzyskali tej pierwszej, rąbniętej z dworca torby. Zrobiłaś zamieszanie, przyczyniłaś się do kolosalnych strat i nikt z nich nie wie, co wiesz i co jeszcze możesz zrobić…
– Przez jeden wygłup na wyścigach! -wykrzyknęła moja teściowa z podziwem.
– No właśnie, przez jeden wygłup. Co ci do głowy wpadło, na litość boską, żeby się w to wtrącać?!
– Z euforii – mruknęłam. – Tiers pojedynczymi końmi…
– A do kompletu, tylko przez ciebie Lawina się załamał i zaczął sypać…
Zła byłam i niezadowolona z życia, ale Lawiną mnie rozśmieszył. Na prośbę kapitana Rosiakowskiego zgodziłam się na konfrontację i efekt był imponujący. Zacięty Lawina zapierał się zadnimi łapami i przeczył wszystkiemu aż do chwili, kiedy nagle ujrzał przed sobą widmo straszliwe. Pojawiłam się przed nim w lekkim półmroku i uczyniłam prawdopodobnie wrażenie zmory, strzygi, względnie upiora, bo omal się nie udusił. Zgłupiał do tego stopnia, że złamał się w jednym mgnieniu oka i runął zeznaniami, niczym prawdziwą lawiną. Co drugie zdanie dopytywał się gorączkowo, czy aby na pewno dobrowolne przyznanie się do winy stanowi okoliczność łagodzącą. Z niechęcią pozwoliłam wyprowadzić się z pomieszczenia, bo widowisko było dużego formatu.