Nie zastanawiałam się ani sekundy.
– Jadzia ma zakochanego gliniarza. Poradzić się go natychmiast!
– Jadzia ma zakochanego gliniarza? – zdumiała się Ewa Thompkins. – Nic o tym nie wiem, pierwsze słyszę!
– Jak to, nie powiedziała pani? O, do licha… I jej matka też nie? Obsobaczę te dziewczyny. Ale wobec tego niech pani udaje, że nic pani nie wie o zakochaniu, tylko tyle, że Jadzia go zna. Niech go ściągnie, wszystko mu pani powie i on doradzi.
– Jakiegoś chłopaka sobie znalazła, to już wół mógł wywęszyć – rzekła Ewa w zadumie. – Ale nie wiedziałam, że to gliniarz. Mówiła, że sympatyczny.
– I zdaje się, że nawet niegłupi. Niech go łapie od razu. Zanim ta gosposia przyjdzie i zobaczy włamanie!
– Ma pani rację. Tak zrobię…
* * *
James Bertlett, tknięty tajemniczym przeczuciem, zareagował prawidłowo pod każdym względem. Nazwisko poszkodowanego właściciela posiadłości, skalanej szczeniaczkami, zdobył bez trudu, kilka pogawędek z sąsiadami spowodował błyskawicznie, na wszelki wypadek zadzwonił do Holandii i jeszcze tego samego dnia Rijkeveegeen uzyskał zezwolenie na wdarcie się do angielskiego domu. Ciepłe gniazdko Alberta Hauchera stanęło przed nim otworem.
* * *
– Anglia szanuje prywatność bardziej niż jakikolwiek inny kraj – powiedział z westchnieniem Górski, nie protestując przeciwko dolewaniu mu wina. – A dom… Rany boskie, a cóż to była za skomplikowana afera! Dom stanowił własność rdzennego Anglika, który przekazał go w spadku Albertowi Haucherowi piętnaście lat temu. Haucher podatek zapłacił, wszystko jak trzeba, pies z kulawą nogą nie miał prawa się nim interesować.
– Ale właśnie psy go załatwiły – zauważyła mściwie Martusia.
U mnie w domu siedział cały tłum. Górski, Martusia, Małgosia, Witek, Tadzio i Elżbieta Gąsowska. Uparłam się zebrać ich wszystkich do kupy razem, żeby nie musieć powtarzać wyjaśnień po pięć razy. Górski zgodził się wyjawić tajemnice, bo i tak holenderska telewizja trąbiła o nich na wszystkie strony świata, tyle że bez atrakcyjnych szczegółów, pomijając już taką drobnostkę, że nikt z nas nie znał holenderskiego języka. Finansowo sprawa prezentowała się potężnie.
– Niech pan powie od początku – zaproponowałam. – Ryjek-Wagon wydłubał przecież wszystko.
– Kim on w ogóle był, ten cały, jak mu tam, Albert? – spytała z niesmakiem Małgosia.
– Nikim niezwykłym – odparł Robert Górski. – Normalnym, zdolnym chłopakiem, któremu przytrafiło się parę osobliwości. Z tym że charakter owszem, przedsiębiorczy, bezwzględny i taki raczej niekoniecznie praworządny. Uzdolniony językowo, poza tym, jego matka była Holenderką, więc tu akurat język przytrafił mu się jak ślepej kurze ziarno. Urodził się w Niemczech, stąd obywatelstwo…
– Dlaczego w Niemczech? – zdziwiła się Gąsowska.
– Bo jego matka znienacka postanowiła rodzić w Holandii, u siebie, wystraszyła się naszej służby zdrowia, mąż się ugiął, ruszyli samochodem i gdzieś w okolicy Hanoweru ją złapało. Dziecko, urodzone w jakimś kraju, automatycznie dostaje obywatelstwo tego kraju, a tu jeszcze nazwisko się Niemcom podobało. Nie, na przykład, Płoszczyński, tylko Haucher, Płoszczyńskiego może by usiłowali zepchnąć sobie z głowy.
– Ale potem chował się w Polsce?
– W Polsce. Z tym że często wyjeżdżał. Był dwujęzyczny, poza tym w ogóle języków uczył się z największą łatwością. To prawda, że interesował się geologią, ale na tym się kończą jego osiągnięcia…
– Skąd on wykombinował tyle tych fałszywych dokumentów? – odezwał się w zadumie Witek.
– Wcale nie były fałszywe. Mam mówić po kolei czy na wyrywki?
– Po kolei – zarządziłam surowo. – Pytania sobie zapiszcie i zadamy je potem, hurtem. Proszę, tu leży papier. I długopisy. Kupiłam nowe, wszystkie piszą. Niech pan nie zwraca na nikogo uwagi. Skończył z geologią. I co?
– Na rozmaitych egzaminach różnie mnie już usiłowano zmącić, ale to było dawno – zganił mnie z wyrzutem Górski. – A teraz pani zaczyna na nowo. Nie skończył. Użył jej. Ale skoro ma być po kolei, to po roku studiów, dziewiętnaście lat miał wtedy, matka już nie żyła, ojciec przeszedł na margines społeczny, alkoholizm, ten cały Albert trafił na katastrofę w Lesie Kabackim. Wiadomo, co się tam działo…
– W sobotę to było – nie wytrzymałam. – Na wyścigi przyleciał facet z krzykiem, że straszne rzeczy i dlaczego tu nikt nic nie słyszał…
– A tam – ciągnął Górski karcąco – przyzwoici ludzie zbierali wszystko dookoła, rzeczy, portfele, dokumenty, to się rozleciało szeroko, i oddawali na milicję, a złodzieje kradli. Albert Haucher był tam przypadkiem i zaliczył się do tej drugiej kategorii, znalazł między innymi tę, no, taką… pederastkę Meiera i przywłaszczył sobie. Pieniędzy też trochę, może nawet dosyć dużo, możliwe, że znalazł także dokumenty van Veenów, oni lecieli całą rodziną, wszyscy troje, ale ich dokumenty zwrócił anonimowo. Błyskawicznie zorientował się, że Meier mu pasuje, wzrost ten sam, wiek prawie, Meier był starszy o rok, no i zaryzykował. Wyjechał natychmiast jako Meier van Veen, ich adres miał, był w papierach, klucze do mieszkania również, Meier je wrzucił na dno pederastki, w domu van Veenów znalazł wszystko co trzeba i wystąpił jako ich syn.
– Niemożliwe – zaprzeczyła kategorycznie Małgosia. – A gęba? A znajomi?
– A lista pasażerów? – poparł ją nieufnie Tadzio.
– Nie wsiadł do samolotu. W ostatniej chwili…
– Ejże! – włączyłam się żywiutko. – To tak jak ten chłopak z „Estonii”!
Spojrzeli na mnie wszyscy, zanim się zdążyli odezwać, kontynuowałam.
– Wtedy, kiedy się utopiła „Estonia”, uratowało się z niej sześć, a może dwadzieścia osób, nie pamiętam, w każdym razie wyłącznie młodzi i bardzo zdrowi, jeden chłopak nie zdążył na prom. Duńczyk, stąd to wiem, że akurat byłam wtedy w Danii i obie z Alicją siedziałyśmy przed telewizorem i przy radiu, przyleciał do portu, jak już „Estonia” była w morzu o pięćdziesiąt metrów. Ze zmartwienia, że się spóźnił, poszedł na piwo i dzięki temu usłyszał wiadomości, bo o katastrofie rozeszło się błyskawicznie. I natychmiast poleciał dzwonić do rodziców, którzy już go opłakiwali w Kopenhadze. A gdyby tak nie poszedł na piwo, nie siedział w knajpie, nie słyszał, odczekał, może ruszyłby do domu pociągiem, autostopem, przez ten czas zostałby uznany za utopionego, wszyscy wiedzieli, że ma wracać „Estonią”, musiałby swoją śmierć odkręcać. Paszporty wtedy sprawdzali. Meier mógł zrobić to samo, na liście był, spóźnił się, nie wsiadł…
– Skąd pani to wie? – zainteresował się Górski.
– Nie wiem, tak sobie wyobrażam z doświadczenia.
– Bardzo trafnie.
– A twarz? – uparła się Małgosia. – Wcale niepodobni do siebie.
– Mówiłem, że to był chłopak uzdolniony. Grywał w szkolnym teatrzyku, miał zdolności aktorskie, upodobnił się do Meiera z łatwością. Ponadto symulował coś w rodzaju amnezji, wynikłej z szoku. Nie dość na tym, przeniósł się do Anglii, z przyjęciem na dalszy ciąg studiów nie miał problemów, z tym że to były studia prawnicze. Wszystko wskazuje na to, że osobiście podpalił dom, gdzie z rodzicami mieszkał, żeby zatrzeć za sobą ślady. Prawem się zajął, owszem, co najmniej połowę dokumentów sfałszował, ale był dostatecznie inteligentny, żeby dać sobie radę z tą całą robotą. Rijkeveegeen stwierdził, że posługiwał się dokumentami ludzi, z którymi miał kontakt, szczególnie wykorzystywał nieboszczyków, ubezpieczenia mu się spodobały, prawie równocześnie z końcem studiów wymyślił sobie ten cały przekręt, delikatnie, bez przesady, zgromadził szmal. Równocześnie, nie tracąc kontaktu z kumplem ze szkoły, mecenasem Henrykiem Bykowiczem, bardzo zręcznie symulował bogacenie się na znaleziskach geologicznych i Bykowicz gotów za niego głowę dawać. Pokazywał się gdzie trzeba, nawiązywał znajomości, zdobywał albo podrabiał odpowiednie dokumenty i jako Albert Haucher miał pełne prawo do wielkiej forsy. Owszem, narobił się jak perszeron za pługiem, ale rezultaty uzyskał wstrząsające, jako on sam, Albert Haucher. Mógł usunąć ze świata Meiera van Veen i żyć z tego w luksusach, we własnej osobie. I wychodzi na to, że do tego właśnie zmierzał, tak sobie obmyślił od początku. Na legalnym szmalu siedzi, świat przed nim otworem…