Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jak to, nie on? – rozczarowała się Martusia. – Co nie on?

– Nie on jest mordercą. Nie ten Meier, jakkolwiek by się nazywał. Ja też widziałam jego zdjęcia, nawpatrywałam się w niego do upojenia i nie ma siły. Przy samochodzie z nieboszczką był kto inny, inna gęba. Możliwe, że wykryłyśmy nową aferę, ale tamta, niestety, ciągle zostaje.

Zdezorientowana jakby Martusia milczała chwilę.

– No zaraz, to Meier co? Jakiś zwyczajny hochsztapler? Tam ich tak na kopy lata?

– A u nas to nie? Ale nie martw się, może to po prostu bigamista. W Szwecji ma jedną żonę, w Holandii drugą, w Stuttgarcie gaszycę, a w Paryżu może ze dwie…

– W ogóle to ona go już dawno nie widziała – przerwała mi Martusia wyliczanie podbojów owego Meiera. – I najbardziej się wścieka, że teraz to wyskoczyło, kiedy prawie całkiem przestała z nim sypiać. I nawet jej nie zależy, bo jej się trafił następny, znacznie lepszy. Meier się ostatnio pogorszył i zniemrawiał, może dlatego, że utył, nie żeby bardzo, ale trochę, i jakoś zmiękł w sobie, a takich zmiękłych ona wcale nie chce.

– To czego się w ogóle o niego martwi?

– Bo się z nim przyjaźni. On jej doradzał różne rzeczy i tak dalej, a teraz on się obrazi i ona straci z nim kontakt. No i tak wystawić faceta na strzał…? Głupio, nie?

Przyznałam, że głupio.

– Ale po pierwsze bezwiednie, a po drugie może on się wyłga – dodałam pocieszająco. – Może wcale się z tymi żonami nie żenił, tylko tak je sobie podrywał, na doskok. Przy najbliższej okazji dowiem się od Górskiego, co z tego wynikło, bo Ryjek-Wagon ze wszystkiego mu się zwierza, a Górski mi to powtarza nielegalnie. Nie przejmuj się na razie…

* * *

– Jednego świadka już kropnął – oznajmił złym głosem Górski, zatrzymując się w progu mojej kuchni. – Do odstrzału tylko pani została.

Przelotnie zastanowiłam się, dlaczego wszyscy ciągle wchodzą w głąb mojego domu przez kuchnię, skoro kuchnia jest z boku, a do salonu prowadzi prosta droga. Drzwi zamykać czy jak…? Nie lubię pozamykanych drzwi, wolę otwartą przestrzeń.

Sięgnęłam po butelkę z wodą mineralną i dziadkiem do orzechów odkręciłam kapsel.

– To jednak nie byłam taka osamotniona? – powiedziałam równocześnie z jadowitą słodyczą. – Skąd się wziął ten drugi świadek? I skąd wiadomo, że go zabił? Niech pan idzie dalej, tam wygodniej, a woda się zaraz zagotuje.

Górski posłusznie poszedł dalej, oczywiście przez kuchnię, nie wracając do przedpokoju.

– Widział go wcześniej. To był, ściśle biorąc, pierwszy świadek. Rijkeveegeen dopadł go w parę godzin po śmierci i musiał sobie dedukować z przesłanek, z ludzkiego gadania i z mikrośladów. Chłopak, technik mechanik, nadział się na spotkanie sprawcy z ofiarą, samego zabójstwa nie widział, ale odgłosy wskazywały, że akurat zostało popełnione. Otwieranie i zamykanie bagażnika umiał wyodrębnić, nie przyszło mu jednakże do głowy, że w tym bagażniku znalazły się zwłoki. Ale faceta widział.

Usiadłam na kanapie, dając wodzie te parę minut.

– I co?

– I nic. Słowa o nim nie zdążył powiedzieć, ale przy spotkaniu rozpoznałby go z pewnością. O babie tylko gadał.

– Zaraz. Kiedy on to wszystko mówił, za życia czy po śmierci?

– Za życia. Niestety, nie do inspektora, tylko do kumpli. No dobrze, podam pani wszystkie szczegóły. Musiał tam być z nią chyba umówiony albo co, bo przyjechał mercedesem Ewy Thompkins, a w parę minut po nim przyjechała ofiara swoim własnym peugeotem…

Przez czas, kiedy zapoznawał mnie z najnowszymi odkryciami, woda zdążyła się zagotować, przyniosłam zatem herbatę. Dedukcje Ryjka-Wagona wciąż jeszcze budziły we mnie wątpliwości.

– Po pierwsze, skoro złoczyńca chłopaka nie widział, to skąd wiedział, że go widział? – powiedziałam surowo. – A po drugie, jak stwierdzili zabójstwo? Bo może ten orzech naprawdę sam się złamał? Mnie takie niebezpieczeństwo nie dotyczy, od paru lat już po drzewach nie łażę.

– Istnieje duże prawdopodobieństwo, że usłyszał plotki w tej ich stacji obsługi, czy co to tam jest. Tak jak policjant, policjant też na plotkach się oparł. Holendrzy w zasadzie nie są przesadnie gadatliwi, ale rodowity Holender to tam pracował jeden, właśnie ten zabity. Chociaż też pochodzenia belgijskiego. Pozostali jeszcze lepiej, same narodowości z większym temperamentem, przy robocie do siebie pokrzykiwali, dowcipkowali… A resztę wyjawiły mikroślady, na ziemi i na konarze.

– Wiem, równie dobrze jak pan, że odciski palców na korze drzewa to jest mit, legenda i senne marzenie…

– Toteż daktyloskopia w grę nie wchodzi. Ale zgniecenia kory widać, ona na starym i zmurszałym drzewie jest krucha…

Mimo woli rzuciłam okiem w kierunku ogrodu, ale żadnego zmurszałego drzewa nie miałam.

– …jak się dobrze ściśnie, ślad zostaje. I inaczej się chwyta, włażąc, a inaczej, jeśli się łapie i wali kogoś po łbie. To nie był bardzo bystry chłopak, można go było zaskoczyć, ten konar mógł zostać odłamany odrobinę wcześniej i leżeć, gotowy do użytku, chłopak szukał orzechów na ziemi, schylił głowę, facet rąbnął… Możliwe, że czaił się i trzymał drąg w ręku…

– Jeszcze musiałby wiedzieć, że ten chłopak tam będzie.

– Z gadania w warsztatach wynikało, że będzie z pewnością.

Zastanowiłam się i zrezygnowałam z oporu. O ruchliwości zbrodniarza zostałam poinformowana już dawno i nawet dziwiło mnie, że zdążył odbyć te wszystkie podróże, skoro jednak ściągnął Neekje bliżej Zwolle, od razu wszystko zrobiło się łatwiejsze. Na wszelki wypadek postanowiłam nie dać się namówić na żadne spotkanie z nikim i nigdzie, inne środki ostrożności nie przyszły mi na myśl.

Górskiemu przyszły.

– Coś w tym musi być, że ten jego wygląd zewnętrzny stoi mu kością w gardle i wisi nad nim jak miecz Damoklesa. Rijkeveegeen w głowę zachodzi, bo wszystko wskazuje na to, że ma go pod nosem i rozpoznać nie może, już nawet robił próby z własną żoną, za własne pieniądze, nawet nie wiedział, czy mu zwrócą.

– Ale zwrócili?

– Zwrócili. No i fakt, nikt jej nie poznał, da się osiągnąć taki efekt wspólnymi siłami, charakteryzatornia filmowa, teatralna i policyjna, do tego zakład kosmetyczny, cholernie to drogie, ale wychodzi rewelacyjnie. Bez żadnej chirurgii plastycznej, tyle że na krótko starcza, więc może on sobie codziennie poprawia.

– I już mu to nosem wyszło, chciałby przestać i wystąpić w naturalnej postaci, której nikt dotąd na oczy nie widział.

Górski przyjrzał mi się jakoś dziwnie.

– Otóż to. Z wyjątkiem pani. Dociera to wreszcie do pani?

– Dociera – rozzłościłam się. – I co mam zrobić, setny raz pytam! Do Chin nie jadę, niech pan to sobie wybije z głowy od razu! Do Indonezji też nie, tam są pijawki!

– Alarm pani włącza?

Zastopował mnie. Nie dotrzymałam obietnicy, danej Małgosi i Witkowi, bo wciąż ten cholerny alarm straszył bardziej mnie niż złoczyńców, miałam już z nim okropne doświadczenia. Zapominałam o nim ustawicznie, wstałam sobie kiedyś spokojnie o poranku, poszłam do kuchni i zaczęłam robić herbatę. Coś okropnie wyło, spojrzałam za okno, jakiś samochód przejeżdżał, z pewnością to on wył, a kierowca, zamiast zareagować, jak idiota gapił się na mój dom. Wyło i wyło, wyszłam w końcu, żeby zlokalizować źródło dźwięku i okazało się, że strasznie błyska nad moim garażem i wyje, rzecz jasna, ode mnie. Czym prędzej złapałam telefon i powstrzymałam ochronę już w połowie drogi, bardzo przepraszając.

Wróciłam z miasta z pełnym bagażnikiem, otworzyłam garaż pilotem, wjechałam, wysiadłam w ciasnocie z pewnym wysiłkiem, weszłam do mieszkania i zanim zdążyłam odłożyć torebkę, runęło mi na głowę upiorne wycie. Znów telefon, znów przepraszać…

Coś mi się wylało w bagażniku i zalatywało jakby stęchlizną, Witek uparł się, że trzeba wywietrzyć, no dobrze, zostawił garaż w połowie otwarty i przykazał mi pamiętać o zamknięciu go przed nocą. Gdzieś koło wpół do trzeciej wyrwały mnie ze snu jakieś tajemnicze hałasy, ktoś obcy był w domu, z najwyższą niechęcią wstałam i poszłam do przedpokoju. Ujrzałam Witka. Podobno powiedziałam do niego:

40
{"b":"100575","o":1}