Obecność pojazdu stwierdził osobiście miejscowy gliniarz, który usłyszał plotkę, krążącą wśród obsługi technicznej stadionu sportowego, jakoby jeden z podrzędnych pracowników znalazł gablotę w dziwnym miejscu. Usłyszawszy, pojechał sprawdzić, po czym na wszelki wypadek, doniósł o znalezisku.
Rijkeveegeen pojawił się w komisariacie wręcz błyskawicznie. Gliniarz już tam na niego czekał, razem udali się do zaniedbanej nieco siedziby nieboszczki. Zgadzało się, tył peugeota wystawał z szopy, bujne zielsko już przywiędło, krzaki straciły liście i tablica rejestracyjna stała się doskonale widoczna.
Był to samochód Neeltje van Wijk, dotychczas lekceważąco traktowany.
Inspektorowi zrobiło się trochę gorąco, natychmiast wezwał swoją ekipę techniczną i zażądał znalazcy, którego bezwzględnie i czym prędzej należało przesłuchać.
I tu pojawiła się zgryzota.
Znalazcą okazał się niejaki Philip Feuillet, zatrudniony na stadionie sportowym, który powinien znajdować się w pracy, w Nunspeet, ale go tam nie było. W ogóle w dniu dzisiejszym do pracy nie przyszedł, co wszystkim wydawało się dość dziwne, bo spóźniał się co prawda notorycznie, ale zdrowie miał żelazne i żadnych zwolnień nigdy nie brał. Nie upijał się także i nie zażywał narkotyków. Mieszkał na wsi z rodzicami i rodzeństwem i z upodobaniem jeździł, na rowerze.
Inspektor wysłał po niego człowieka, ale w domu Philipa także nie było. Matka stwierdziła, że pojechał do pracy.
Jeździł do tej pracy właśnie na rowerze, boczną drogą wśród pól uprawnych, gdzie żaden wielki ruch nie panował i niebezpieczeństwo kraksy raczej nie groziło. Do roboty nie dojechał. Co, u diabła, mogło się z nim stać?
Współpracownicy nie mieli na ten temat żadnych poglądów. Spokojny facet, za dziewczynami nie latał, kręcił się koło paru, chyba niepewny, którą wybrać, ale bez żadnej ognistej przesady, dosyć leniwy i powolny, trochę uparty, bąkał ostatnio coś o samochodzie, że rower rowerem, a jak deszcz leje, dobrze byłoby mieć jakiś dach nad głową. Możliwe, że go ciągnęło do tego bezpańskiego wozu, wypatrzonego u starej Bernardyny nieboszczki.
Tknięty złym przeczuciem Rijkeveegeen wrócił do szopy z samochodem, gdzie jego ekipa już działała, i kazał dokładnie spenetrować teren dookoła. Spenetrowano i nawet nie trzeba było dokładnie. Philip Feuillet znalazł się bardzo blisko, zaraz za szopą, pod starym, rozrośniętym orzechem, którego ogromny konar odłamał się i spadł mu na głowę. Spadł jakoś tak nieszczęśliwie, że złamał mu kark.
Technicy z ekipy trochę kręcili nosami. Żaden konar nie spada tak błyskawicznie, żeby nie dało się spod niego uciec, najpierw trzeszczy, nadłamuje się, potem dopiero leci, a ten cały Feuillet nie był przecież głuchy ani pijany. Nie usłyszał, nie spojrzał…? I w ogóle dlaczego to się złamało, wiatru przecież nie ma…
– Chyba że chwycił, bo chciał wleźć i właśnie spojrzał, jak trzasnęło – zaopiniował jeden. – Schylił głowę, to odruch, rąbnęło go za mocno i cześć. Ciężkie to drewno, chociaż spróchniałe.
– Możliwe – mruknął Rijkeveegeen i kazał zbadać wszelkie ślady dookoła, po czym zwrócił się do gliniarza, który był tam pierwszy. – Nie pilnowałeś tu? Nie zostawiłeś nikogo?
– Nie – wyznał gliniarz, usiłując ukryć lekką urazę, a wyeksponować skruchę. – Nie było czego pilnować, stało jak stało, widać, że dosyć długo, bo pajęczyną zarosło. A on, jak przyjechałem, już tu, zdaje się, leżał.
– O tym lekarz zadecyduje…
Lekarz poparł jego pogląd, konar trafił Philipa o wczesnym poranku, kiedy niewątpliwie jechał do pracy. Dlaczego zboczył i przylazł pod to drzewo?
Inspektorowi nie pozostało nic innego, jak tylko przydusić współpracowników ofiary. Możliwe, że ten Feuillet nie był gadatliwy, ale przecież coś mówił. Skoro napomykał o samochodzie…
Już pierwsza informacja wyjaśniła przyczynę zboczenia z drogi. Zakłopotani nieco kumple wyznali grzech nieboszczyka.
– Bo tam orzech rośnie… – zaczął jeden, urwał i zakłopotał się bardziej, a pozostali kiwnęli głowami.
Orzech istotnie rósł i nawet się nadłamał, ale jego związek z samochodem ofiary wydał się inspektorowi niejasny, nacisnął zatem. Kumple westchnęli i jeden przez drugiego wygłosili usprawiedliwienie.
Nikogo tam nie ma, owoc leci i się marnuje. No to dlaczego trochę nie pozbierać? Sami go namawiali, przyznają się, na nieboszczyka zwalać nie będą, świeże orzechy do roboty przywoził, wszyscy chcieli. Akurat podobno to drzewo koło szopy rośnie, zielsko już zmarniało, i zaraz Philip zobaczył, że ten peugeot ciągle stoi, no to się zdziwił, bo przy nim przyjechał już dawno, tak mówił. Widać było, że nikt go od tamtego czasu nie ruszył, tak mówił. Nie żaden wrak przecież, tak mówił, z tydzień temu najmarniej…
– Zaraz – przerwał w tym miejscu inspektor. – Tydzień temu tam przyjechał? I nie wszyscy razem proszę, po kolei, każdy oddzielnie.
– A skąd – odparł ten, na którego Rijkeveegeen akurat spojrzał. – Już więcej niż dwa miesiące temu i każdy to pamięta, bo to był jedyny raz, kiedy Philip do pracy przyjechał nie spóźniony, tylko o półtorej godziny za wcześnie. Z rowerem coś miał, to rodzina panu inspektorowi najlepiej powie. Natrząsaliśmy się z niego i któryś z nas nawet taką czerwoną kropę na kalendarzu postawił.
Kalendarz został natychmiast obejrzany. Zgadzało się, był to następny dzień po śmierci Neeltje van Wijk.
– To co właściwie było tydzień temu?
– Tydzień temu zaczął o tym gadać. Jak przywiózł orzechy.
– I co mówił? Co widział?
Tu już zaczęły się schody. Kumple zbyt uważnie nie słuchali, każdy zapamiętał tylko trochę. Z tych strzępków inspektorowi ułożyła się następująca historia:
Przed dwoma miesiącami, w drodze do domu, Philipowi z jakiegoś powodu rower nawalił. Szedł piechotą, prowadząc rupiecia. W połowie drogi postanowił odpocząć, bo do długich marszów nie był przyzwyczajony. Nie lubił chodzić, miał platfusa. Usiadł za krzakami, akurat koło domu tej starej, jak jej tam, Bernardyny. Piwo wiózł w torbie, zużył puszeczkę, a możliwe, że dwie, i tam przyjechał jakiś facet mercedesem jak cacko, E 320, ciemnozielonym, tak jakby jechał do Bernardyny, co Philipa zdziwiło, bo Bernardynie wizyty można już było składać tylko na cmentarzu, a nie w domu. Ten dom miał przed nosem, tyle że krzaki nieco zasłaniały i widział mercedesa w dwóch trzecich, bez tyłu. Nawet się zgorszył, bo głupek wjechał w zarośla i mógł podrapać karoserię. Philipa nie zauważył, chociaż tak się jakoś rozejrzał dookoła…
I za jakieś dziesięć, piętnaście minut przyjechał drugi samochód, ten peugeot właśnie, o którym tu jest całe gadanie. Za dom pojechał, znaczy od frontu, gdzie jest wejście, ale tej strony Philip nie widział, bo siedział od tyłu. A facet wysiadł i też tam poleciał. I za chwilę znowu wrócił, z babą, znaczy z jakąś panią, duża była, podobno taka w sobie. Do mercedesa doszli i na tył, coś robili. Bagażnik otworzyli, takie odgłosy się zna, i coś tam jeszcze, jakby co pakowali albo wyciągali, tak Philip mówił. Ale krótko. Zatrzasnęli bagażnik, ona przy mercedesie została, a on sam poszedł znów za dom, znaczy od frontu, niedługo wrócił, wsiadł i odjechali. Philip z ciekawości też tam poszedł, za dom znaczy, bo tam miał ścieżkę na skróty, do jazdy się nie nadaje, ale iść nią można. Myślał, że peugeot na podwórzu stoi, ale nie, więc się rozejrzał, gdzie się podział, no i w szopie tył wypatrzył. Znaczy, pomyślał, że razem pojechali, jeden wóz zostawili i pewno po niego wrócą. I tyle.
Rzecz oczywista, cała opowieść nie poszła tak składnie, jak ją sobie później inspektor ułożył. Czterej kumple Philipa przerywali sobie wzajemnie, przypominali fragmenty, uzupełniali zasłyszane wieści, pilnowali, żeby nie opuścić ani jednego słowa. Starali się z nadludzką wręcz gorliwością, bo czuli się nieswojo przez te cholerne orzechy nieboszczki Bernardyny, pożarte po jej śmierci, przez które w dodatku Philip życie stracił.
– I nic o tym wszystkim wcześniej nie powiedział? – spytał Rijkeveegeen z naganą. – Nikomu nie doniósł?