– Raczej tak.
– To kogo, do pioruna, znaleźli w tym bagażniku?!
– Nie wiem – wyznał Górski ponuro. – Zamierzam się dowiedzieć. Lada chwila nawiążemy z nimi oficjalną współpracę, ale niech pani tego nie rozgłasza.
– Już właśnie lecę po trąbę i bęben…
Uznałam, że spełniłam obowiązki i zrobiłam co trzeba. Mogłam usiąść do roboty, normalnej po każdej podróży, mianowicie uporządkować zawartość torebki, nawet dwóch torebek, wyrzucając z nich wszystko niepotrzebne. W pierwszej kolejności kwitki bankowe, które należało spalić.
Ledwo zaczęłam, zadzwonił telefon.
– Słuchaj, on wie! – wykrzyknęła Martusia, z jednej strony jeszcze bardziej przejęta, z drugiej oburzona. – Można było poczekać…
Przerwałam jej.
– Co wie?
– Że to nie ona! Nie ta Ewa! Tak im wyszło technicznie. Ale o telefonie nie miał pojęcia!
– To nie wiem… – zawahałam się. – Powinien sprawdzać przez naszych…
– Pięć razy mnie pytał, czy jestem pewna, że to był telefon od żywej Ewy! A jak ja mogę być pewna, nie do mnie dzwoniła!
– Toteż właśnie, uczepią się Gąsowskich. Sama jestem ciekawa… Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiem, czy tam rzeczywiście w bagażniku był trup, nie widziałam go przecież…
– Gdyby nie było trupa, nie robiliby takiego zamieszania – zauważyła Martusia nerwowo, ale bardzo rozsądnie. – A gdyby były, na przykład, wyłącznie narkotyki albo kradzione diamenty, szukaliby tylko tego faceta. Tego, co przyjechał i wysiadł. A nie tej Ewy!
Pochwaliłam jej wnioski i zalęgło się we mnie współczucie dla holenderskiego Ryjka-Wagona. Ale ma fajnie! Zwłoki zmieniły mu tożsamość, nic nie wie o ofierze, nic nie wie o kierowcy… No, Ewa Thompkins może mu się jeszcze przydać, bo niby skąd się tam wziął jej samochód…?
Wróciłam do papierkowej roboty.
* * *
Na Marcela Lapointe, adoratora pięknej Ewy, natrafiono zupełnie przypadkowo. Najgłupiej w świecie zastawił swoim samochodem wjazd na teren straży pożarnej w Cabourg, nie zauważywszy żadnych napisów ani znaków, i oddalił się na skromne pół godziny. W okresie turystycznym we Francji panuje najdoskonalszy bałagan samochodowy, ale wszystko ma swoje granice. Straż pożarna akurat chciała wyjechać, na szczęście nie do pożaru, tylko do kota, który nie umiał zejść z czyjegoś dachu, niemniej jednak drogę życzyła sobie mieć otwartą.
Marcel Lapointe wrócił do własnego pojazdu dokładnie w chwili, kiedy ruszyła akcja usuwania przeszkody, nie kłócił się, przeprosił, bez protestu zapłacił mandat, ale dokumenty musiał pokazać. Jego nazwisko, adres i numer samochodu były już policji znane i, aczkolwiek nie zamierzano poszukiwać go zbyt skwapliwie, to jednak w zapomnienie nie poszedł. Krótka chwila uprzejmej konwersacji wystarczyła, żeby wyznał, iż w Cabourg przebywa na wakacjach, nie mieszka w żadnym hotelu, tylko w małej willi, wynajętej prywatnie, kawałek na zachód od kurortu, podał adres willi i grzecznie zwrócił uwagę, że właśnie lada chwila wraca do domu, do Paryża. Może jutro, może pojutrze.
I tyle. W godzinę później powiadomiony o wydarzeniu inspektor Rijkeveegeen nabrał z kolei dzikiej chęci odwiedzenia Francji, powstrzymała go jednak nieznajomość języka. Po francusku nie umiał. Znów poprosił o pomoc kolegów po fachu, z tym że było mu teraz nieco łatwiej, bo dokumenty urzędowe pobiegły już oficjalną drogą.
Wywiadowca francuski, służbowo uczepiony Marcela Lapointe, z wielką przyjemnością, aczkolwiek w celach śledczych, udał się na plażę i wykąpał w oceanie. Po czym doniósł, iż pan Lapointe rzeczywiście mieszka w domku pod podanym adresem i przebywa tam z małżonką. Tak, w każdym razie, przedstawia towarzyszącą mu damę. Obydwoje mówią po francusku i po angielsku, z tym że niejako uzupełniają się wzajemnie, mąż mówi lepiej po francusku niż po angielsku, a małżonka odwrotnie.
Inspektor Rijkeveegeen w małżonkę za grosz nie uwierzył i aż go skręciło. Na własne oczy chciał zobaczyć reakcję beztroskiej pary po zadaniu im pytania o mercedesa w garażu Lapointe’a, informując ich zarówno o pobycie tam pojazdu, jak i o jego zniknięciu. Zważywszy, iż w szybkim tempie docierały do niego wszystkie wieści z różnych stron, że nie był idiotą i swoje doświadczenie posiadał, węszył już w tej imprezie staranie ukrywany romans Ewy Thompkins z diabolicznym Marcelem. Romans go tyle obchodził, co umarłego kadzidło, za to wściekle spragniony był mercedesa. Co ta cholerna właścicielka wiedziała o własnym samochodzie?
Po namyśle zdecydował się zaczekać. Przyszło mu to o tyle łatwo, że kolejne komunikaty donosiły o wyraźnych przygotowaniach Marcela Lapointe do rychłego wyjazdu, zapewne rzeczywiście do Paryża. Gdyby udał się gdzie indziej, postąpi się inaczej, ale jeśli wróci do domu, obejrzy się go w chwili otwierania garażu, a później dopiero pogada.
Podróż z Cabourg do Paryża trwa mniej więcej dwie godziny, ale pan Lapointe zdecydował się na nią dopiero następnego dnia koło południa. Przez ten czas inspektor Rijkeveegeen zdążył uzyskać kolejną wiadomość.
Natychmiast po stwierdzeniu obrzydliwego faktu, iż zwłoki w bagażniku mercedesa nie są Ewą Thompkins, rozesłał szerokim kręgiem pytanie o wszystkie osoby, ostatnio zaginione, i w ciągu kilku godzin dostał odpowiedzi. Nie było ich wiele, pytał bowiem wyłącznie o kobiety w średnim wieku, wykluczając młode panienki, mężczyzn, dzieci i staruszki. No i okazało się, że pasuje mu tylko jedna.
Holenderka, Neeltje van Wijk, zamieszkała w Amsterdamie, prawniczka w jakiejś spółce bankowej, z udziałami w tej spółce. Doniesienie o zniknięciu złożyła dwu dni temu jej przyjaciółka, Amerykanka holenderskiego pochodzenia.
Inspektor Rijkeveegeen doznał ulgi nieziemskiej, bo nareszcie mógł się porozumieć z kimś we własnym języku i we własnym kraju. W dodatku Amerykanka rezydowała w mieszkaniu zaginionej przyjaciółki, co pozwoliło mu przy okazji obejrzeć otoczenie i jej warunki egzystencji. Udał się tam natychmiast.
Przyjaciółka, wspaniała baba posągowej postury, w wieku zbliżonym do wieku ofiary, pięćdziesiąt dwa latka, z wielką stanowczością oznajmiła, że z Neeltje musiało się coś stać. Były umówione na wspólny, wakacyjny wyjazd do Włoch, przyjechała trzy dni temu, zgodnie z umową, i okazało się, że Neeltje nie ma. Już na lotnisku zdziwiła się jej nieobecnością, dzwoniła, telefon nie odpowiadał, złapała taksówkę i znalazła się tutaj chyba w ostatniej chwili, bo gosposia Neeltje właśnie wychodziła. Znają się obie z tą gosposią od lat, ale z jej strony ta znajomość jest trochę wybrakowana, zna mianowicie tylko imię i twarz gosposi, nie ma natomiast pojęcia o jej nazwisku ani adresie. Nie mogłaby się dostać do mieszkania Neeltje, musiałaby szukać hotelu, a w okresie turystycznym w Amsterdamie bywają z tym kłopoty.
No i co? Ta gosposia ją wpuściła?
No pewnie, że wpuściła, doskonale wiedziała o jej przyjeździe…
A jak długo się w ogóle znają?
Z kim? Z gosposią czy z Neeltje?
Z jedną i z drugą.
Z gosposią prawie od początku jej pracy, już blisko piętnaście lat. A z Neeltje chodziły razem do szkoły, do jednej klasy. Przyjaźnią się od dzieciństwa.
I przez tak długi czas nie poznała nazwiska i adresu gosposi…?
W tym miejscu pani Jantje Parker, Amerykanka po mężu, Holenderka z pochodzenia, popatrzyła na inspektora jak na głupiego. W ciągu tych piętnastu lat była tu siedem razy i nie do gosposi przyjeżdżała, nie musiała się nią tak dogłębnie interesować. Wystarczyło jej imię i widok, Mulatka ufarbowana na rudo, trudno zapomnieć. Gosposia panią Parker znała lepiej, jej zdjęcie stało na półeczce w salonie, drugie wisiało na ścianie w sypialni, dwie przyjaciółki po maturze sportretowały się razem, na jej listach widniał adres nadawcy… Łatwo wyjaśnić znajomość poniekąd jednostronną, więcej wiedziała o gosposi z gadania Neeltje niż z osobistych kontaktów. Czy ta kwestia w ogóle w tej chwili jest ważna…?