– Jeszcze jaką…!
– Nie koniec na tym. Zdaje się, że zszedł ze świata na parę miesięcy przed stryjem.
Potrzebna jest data śmierci stryja.
– Mam tu właśnie te papiery przed sobą. Czekaj, zaraz znajdę…
Słusznie w niego wierzyłam. Powinien był wprawdzie, jadąc do Polski, od razu przywieźć ten chłam, sam to przyznał, ale sprawę Renusia nieco zlekceważył. W ostatniej chwili wyjawił mi, że dopiero ten wybuch w moim holu poruszył go głębiej, przedtem cały problem wydawał mu się czysto teoretyczny i bardziej zajęty był powrotem kontaktów ze mną.
Nie miałam pretensji i nie czyniłam wyrzutów. Ze mną… mój Boże, poczułam się ważna i upragniona. Nie miało znaczenia, łgał czy prawdę mówił, do łgarstw właściwie nie było powodu, przyjęłam komunikat z całym dobrodziejstwem inwentarza i reszta przestała się liczyć. Każda kobieta… więcej, każda istota ludzka musi się poczuć ważna i upragniona bodaj raz w życiu, inaczej popada w kompleksy, depresje i różne inne zwyrodnienia. Pewnie, że upragniona nie przez byle kogo…
– Jest – powiedział Grzegorz. – Szóstego listopada.
– A rzekomy Sprzęgieł sfajczył się dziewiętnastego czerwca – podchwyciłam.
– Odgadliśmy wszystko, aż się niedobrze robi. Poza tym wiem, jak Miziutek na niego trafił, dalszego ciągu domyślam się łatwo…
Przekazałam mu wszystkie, świeżo uzyskane plotki i przez chwilę wzajemnie utwierdzaliśmy się w poglądach. Grzegorz Renusia znał lepiej niż ja, podtrzymał opinię, iż Renuś w interesach robił za pechową niedojdę, nie na dzisiejsze czasy, Sprzęgieł zaś, bez wątpienia, wręcz przeciwnie.
– Widzę tu jeszcze jedną przyjemność – rzekł Grzegorz, który najwidoczniej w trakcie rozmowy grzebał w papierach. – Renuś był jedynym spadkobiercą, testament innego nie przewiduje. Zatem cały majątek nieboszczyka stryja przechodzi na skarb państwa. Żaden kraj, nawet bogaty, nie lubi być pod tym względem kantowany, ciekawe, co zrobią. A do tego firma adwokacka, która musi zachować twarz…
– Zdaje się, że słusznie chcieli mnie zastraszyć i zatkać mi gębę! – ucieszyłam się.
– Tylko metody wybrali niewłaściwe.
– Intryguje mnie jedno – ciągnął Grzegorz. – Teraz, kiedy już się przestawiłem na pracę intelektu i nie rozprasza mnie twoja obecność, widzę tu pewien idiotyzm i brak konsekwencji. Podwójny. Dlaczego policja nie uzyskała wszystkiego, informacji i dowodów, od tego twojego eks, skoro on te rzeczy zbierał i wiedział, albo dlaczego Sprzęgieł i spółka już dawno go nie zabili?
Rozumiałam te rzeczy coraz lepiej i mogłam mu odpowiedzieć.
– Pierwsze, mówiłam ci, on uwielbia milczeć, zapewne dlatego, że gówno wie. Cała jego wiedza jest przereklamowana, o co sam się postarał, jak przychodzi do konkretów okazuje się, że są to niewyraźne dedukcje. Dokumentów zaś, jeśli istotnie je zdobył i nie zgubił, w ogóle w swoim śmietniku nie potrafi znaleźć. Za tym idzie drugie, jasne się staje, dlaczego nikt nie zabił ani jego, ani mnie, on żadnych przestępstw nie popełnia i nikt nie ma podstaw do rewizji, nikt za życia nie dokona u niego przeszukania, natomiast po śmierci owszem. To samo jest ze mną, skoro wierzą, że u mnie plącze się jego makulatura, wolą, z dwojga złego, żebym raczej żyła.
– Skąd wiesz, że u niego jest śmietnik?
– Sam mi powiedział. Wyrwało mu się w nerwach, kiedy żądałam, żeby mi przyniósł i pokazał coś tam sprzed dwudziestu lat, upierałam się, co go zgniewało i oświadczył, że nie przerzuci dla mojej fanaberii dwunastu ton makulatury. Wierzę w te słowa, bo innym razem sam koniecznie chciał mi coś zademonstrować, barachło to było, ale nie szkodzi, zależało mu i dokopywał się tego u siebie przez jedenaście dni. Specjalnie wtedy policzyłam. Gliny po prostu nie mogą traktować go poważnie i zdaje się, że w ogóle co starsi unikają go jak morowej zarazy. Młodsi nie znają go tak dobrze.
– Rozumiem – powiedział Grzegorz po chwili milczenia. – Z trudem powstrzymam się od komentarzy. Zaczynam dostrzegać w sobie odrobinę współczucia dla waszej policji.
Odzyskałam poczucie aktualnej rzeczywistości, które już mi delikatnie zaczynało umykać, i przestawiłam się na kapitana.
– Możesz sobie nie żałować, oni mają same schody. Czekaj, niech dotrzymam obietnic. Andrzej ci przefaksował różne dane…
– Właśnie mam je przed sobą.
– Zrób uprzejmość sympatycznemu chłopcu i przefaksuj mu ten cały nabój wzajemnie. Podam ci numer.
– To ma być zachęta…? Nie mam skłonności do chłopców, nawet sympatycznych.
Ale dobrze, chętnie zrobię, co się da, na niekorzyść Miziutka, nie mogę jej darować tej przysługi sprzed dwudziestu pięciu lat… Dyktuj ten numer.
W ten sposób w pół godziny później kapitan Borkowski uzyskał pełnię wiedzy.
Miałam wielką nadzieję, że odwdzięczy mi się we właściwej chwili…
* * *
W nieobecności Grzegorza na głowę mogłam kichać. Bardzo wyraźnie uświadomiłam sobie, że peruka ułatwia wszelkie możliwe okoliczności oficjalne, a z nikim nie zamierzałam uprawiać kontaktów, które mogłyby ją naruszyć. Powinnam tylko żałować, że, natrafiwszy na sklep ze znakomitymi perukami, nie nabyłam kilka na zapas.
Nie była to strata nieodwracalna. Wyjątkowo zupełnie zapamiętałam, gdzie ów sklep się znajduje, w Koblencji, na deptaku handlowej części starego miasta. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby tam pojechać, nie w tej chwili wprawdzie, ale nieco później. Myśl o tej możliwości stanowiła dla mnie wielką pociechę.
Noga powolutku zaczynała wracać do równowagi. Ze schodów schodziłam już prawie jak człowiek, a nie jak pokraka, tyle że nieco bokiem, do tańca jednakże jeszcze się nie nadawałam. Trzy dni przeczekałam cierpliwie, bo zajął mnie remont holu, po czym delikatnie zaczęłam się pchać do kapitana.
Cała ta okropna afera zawierała w sobie mnóstwo rozmaitych tajemnic, które chciałam wyjaśnić. Przypuszczenia własne nie wystarczały mi, wolałam pewność. Grzegorz dopingował mnie przez telefon, bo dalszy ciąg z jednej strony ciekawił go, a z drugiej niepokoił, wyrażał obawy, że Sprzęgieł z Miziutkiem spróbują się na mnie zemścić.
Byłam innego zdania.
– Na moje oko nie mają teraz głowy do mszczenia się akurat na mnie – powiedziałam stanowczo. – Nie ja to wszystko rozpętałam.
– Mają dwie głowy, z czego jedna, przypominam ci, należy do Miziutka – odparł Grzegorz równie stanowczo. – Poza tym, o ile działa moja pamięć, zdaje się, że owszem, właśnie ty ruszyłaś aferę. Najzwyczajniej w świecie boję się o ciebie.
– No dobrze, uczepię się glin…
Kapitan Borkowski nie ukrywał się przede mną, dopadłam go telefonicznie. Z jakichś tajemniczych przyczyn nie życzył sobie mojej wizyty w komendzie, wolał przyjść do mnie, aczkolwiek zapewniałam go, że już kuleję bardzo mało. Skoro jednak wolał, proszę bardzo, niech przychodzi.
– Winien pani jestem rekompensatę za ten koszmarny błąd, który popełniłem – rzekł, wręczając mi kwiaty. – I, co tu gadać, wdzięczność za informacje. Tyle pani wie, że może pani wiedzieć i resztę, a tu u pani to ja rozmawiam prywatnie. Nie napisze pani o tym, mam nadzieję?
Z przyjemnością wstawiłam do wazonu peonie w przepięknym purpurowym kolorze.
– Nie – odparłam. – To znaczy tak, napiszę oczywiście, ale nie to, co pan do mnie mówi. Nadal będę się czepiać przestępczości. Jak pan chce, mogę się złapać za inny paragraf, wybór jest szalony. Na każdym kroku afera na aferze jedzie i aferą pogania.
– Do innych afer ja się nie wtrącam, one przeważnie gospodarcze, a ja jestem z wydziału zabójstw. Kto inny niech się użera. Z Libaszem zresztą też…
– No? – spytałam nader ogólnie i zapewne trochę niecierpliwie, siadając w fotelu i podtykając mu puszkę piwa. Niech sam nalewa, co ja się tu będę miotać dookoła stołu.
Kapitan nalał odruchowo.
– Otóż coś tam udało się wygrzebać – oznajmił. – Okazało się, że słabe ogniwo to, nie zgadnie pani…