Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zatem co? – spytałam żywo. – Renuś czy nie Renuś…?

– Musiałbym z nim pogadać. Nie podoba mi się to.

Oparłam się wygodnie, Grzegorz zaś powoli ruszył.

– Stał ten Renuś przed lustrem z drugim takim samym – wspomniałam w zadumie. – Może ten tutaj to jest właśnie ten drugi taki sam? Plotki też mogą być mylące, Miziutek odnalazł amanta z młodości, może wykorzystuje podobieństwo i nikt nie wie, z kim ją widzi, z mężem czy z gachem, może ona go podstawia niekiedy dla załatwienia interesów, bo Renuś za miękki…

– Jest w tym pewien sens – przyznał Grzegorz. – Teraz, jak go już nie widzę, coraz bardziej wydaje mi się, że to jednak nie Renuś. Obraz znikł, pozostało wrażenie. Gówno mnie to wszystko razem obchodzi, z Miziutkiem niech sypia lama tybetański, ale z jednej strony wolałbym dokonać jakichś rozstrzygnięć ze względu na ciebie, a z drugiej podstawienie stołka Miziutkowi sprawa mi wyraźną przyjemność. Czekaj, wymyśliłem.

Jeśli to jest prawdziwy Renuś, mogę się z nim spotkać zwyczajnie przypadkiem, jestem tu chwilowo w celu, którego nie muszę ukrywać, lekarz dla żony. Zamienić parę zdań, cześć, jak się masz, co tu robisz, żadnej szkody z tego nie będzie. Jeśli to jest ten drugi, to on mnie w ogóle nie zna i mało ważne, co do niego powiem. Nawet nic nie powiem, popatrzę i posłucham.

– W takim razie dom i praca. Co nam szkodzi podjechać.

– Dobra, jutro. Chyba to jednak nie jest Renuś…

* * *

Własny dom nastręczał mi problemów i komplikował życie. Z jednej strony chciałam się w nim znaleźć bodaj na chwilę ze względu na rozmaite artykuły pierwszej potrzeby, z drugiej bałam się panicznie, że dopadnie mnie uciążliwa siła wyższa w postaci, na przykład, policji. Diabli wiedzą, co znaleźli w mojej piwnicy. Ciekawiło mnie to, owszem, nie do tego stopnia jednak, żeby dla piwnicy poświęcać Grzegorza.

Sprawę przesądził zapowiedziany list od Judyty Chmielewskiej. Powinien był już dojść i należało go przeczytać.

Poszukiwanie Libasza mieliśmy z głowy. Objechawszy parę razy dookoła Wólkę Węglową z przyległościami, odnalazłam wreszcie dziedzictwo Miziutka, co wcale nie było łatwe. Na ugorach wyrosło miasto, brukowana kocimi łbami droga przeistoczyła się zapewne w którąś ulicę, cmentarz zajął duży kawałek terenu, wskazówek udzieliła wreszcie zieleń. Musiały tam rosnąć wysokie drzewa, bo ścinanie drzew, nawet własnych, napotyka u nas na trudności nie do przezwyciężenia, Miziutek zaś musiałby upaść na głowę, żeby chcieć je usunąć. Wszystko co prawda poszło w górę, ale ogromna, stara kępa jednak się wyróżniała.

Reszta pasowała również. Posiadłość ogrodzono wysokim murem, przez pręty ażurowej bramy widać było fragmenty eleganckiej willi, a wjazdu pilnował goryl, ucharakteryzowany na ciecia, umiał mówić. Na pytanie o pana Libasza udzielił informacji, że państwa nie ma w domu.

Pojechaliśmy zatem do miejsca pracy Renusia i tam Grzegorzowi udało się obejrzeć szefa. Utwierdził się w poglądach.

– Bzdura – powiedział stanowczo. – To nie jest Renuś, podobny, owszem, ale to nie on. Miziutek mi tu śmierdzi pod niebo. Chciałbym wiedzieć, co robi ta cała wasza policja, śledcza praca nie stanowi mojego powołania i uprawiał jej nie będę, nawet z tobą. Z tobą wolę robić co innego.

– Policja zapewne nie wie, że Renuś to nie Renuś, bo nikt im tego nie powiedział – zauważyłam grzecznie. – Dopiero zamierzam udzielić im tej radosnej informacji.

Ogólnie wiedzą zapewne więcej niż my, chociaż może na inny temat. Myślisz, że jednak…?

– Już nie myślę, jestem pewien. Renusia trzasnęli. Pasuje mi tu ta historia z księdzem, facet wykorzystał podobieństwo, podszył się pod niego, po trzydziestu latach wszystkim mógł się wydawać trochę zmieniony. Rozpoznać by go mogli w Stanach, dlatego do Stanów jeździł Miziutek. Podejrzewam, że ona była sprężyną afery.

Błysnęło mi.

– No to mnie z kolei pasuje ten dawny amant, co ją puścił w trąbę, do Renusia podobny, czy tam odwrotnie, Renuś podobny do niego. Kto to mógł być? Hania nie wie?

– Nie wie. Nie pamięta. Wie tylko, że był to straszny dramat i tak jej chodziło po głowie, że może gość okazał się przestępcą. Miziutek się zakochał w Kubie Rozpruwaczu.

– I do tego jeszcze ten Kuba wystawił ją do wiatru. Co za cholera z tymi głupimi dziewczynami, nie pamiętają najważniejszych rzeczy i ja teraz muszę robić z siebie kretynkę…

– Dlaczego ty? Podrzuć to zgniłe jajo glinom. Nie teraz, bo szkoda czasu. Za dwa dni.

Z tym poglądem zgodziłam się w pełni. List od Judyty jednakże nas korcił, wykorzystałam zatem wizytę Grzegorza u bioterapeuty i odwiedziłam własny dom.

Na sekretarce zastałam nagraną uprzejmą prośbę kapitana Borkowskiego, żeby skontaktować się z nim jak najszybciej. Prośba pochodziła z dzisiejszego poranka, rozsądny człowiek, podał datę i godzinę. Telefonu z domu wolałam nie ryzykować, w razie czego nie zdążyłabym uciec, postanowiłam zadzwonić z Konstancina, bez żadnej litości dla rachunków telefonicznych kumpla Grzegorza.

Chwilowe oddalenie się od mężczyzny życia nie wywarło na mój umysł pozytywnego wpływu. List od Judyty wyjęłam ze skrzynki wchodząc do domu i nawet go nie otworzyłam. Ręce mi się trzęsły z przejęcia, kiedy grzebałam w kosmetykach, zasadniczej troski przyczyniała głowa, rozpaczliwie usiłowałam utrwalić uczesanie. Próbowałam myśleć, nie o zbrodniach, rzecz jasna, tylko o sobie. Czy ten stan zaćmienia utrzymałby się we mnie przy jego boku już na zawsze…? Niegdyś tak nie było, pozostawałam mniej więcej normalna, teraz zgłupiałam doszczętnie. Może to kwestia czasu? Tyle go mamy, co kot napłakał, nie zmarnować ani chwili, wykorzystać każdą minutę, jutro wyjedzie i cześć. Czy on w ogóle ze mną wytrzyma w tej zbrodniczo-śledczej atmosferze?

Na myśl, jak spędzam ogólnie to spotkanie po latach, sama do siebie zachichotałam nerwowo. Upuściłam zakrętkę do włosów, wlazłam na nią i natychmiast noga przypomniała o sobie. No tak, ani pójść dokądkolwiek, ani tańczyć, pień nieruchawy, a nie kobieta, ależ mi się to wszystko ułożyło…! Klątwa, jak Boga kocham, nic innego, tylko jakaś cholerna klątwa…

Zarazem wiedziałam doskonale, że po jego odjeździe natychmiast wrócę do śledczych emocji. Dla odmiany istne błogosławieństwo. Po utracie mężczyzny nic gorszego, niż usiąść w kącie i płakać, te wszystkie baby, którym chłop się oddalił, a one łkają w samotności, to zwyczajne idiotki. A zająć się czymś, nie łaska? No, nie przepierką, nie zmywaniem, niczym w ogóle obrzydliwym, przeciwnie, przyjemnym, ulubionym maniactwem, namiętnością…

Mignęło mi nagle wspomnienie jakiejś jednej letniej niedzieli. Jakoś tak wychodziło, że spędzimy ją razem, tymczasem Grzegorz miał coś jeszcze i opuścił mnie wczesnym popołudniem. Przez chwilę stałam na balkonie i patrzyłam za nim ze ściśniętym sercem, a potem dźgnęło mnie ostrogą. Wypadłam z domu i pojechałam na wyścigi, doskonale mi to zrobiło…

Antidotum na brak mężczyzny… Wszystkie te antidota zwaliły się nagle na mnie tak, że przestałam kręcić włosy. Zamiast własnej twarzy ujrzałam w lustrze najrozmaitsze sceny, wcale do żadnej twarzy niepodobne. Zostawił mnie głupi chłop samą w karnawałową sobotę, przygnębienie trwało dwie sekundy, w trzeciej zachłannie i ze szczęściem w duszy wwaliłam do miski znaczki do odklejania, bo filatelistyka stanowiła moje rozżarte hobby. Zostałam bez podleca, nieszczęśliwa i wściekła, pięć minut nie minęło, jak usiadłam do pisania i sama siebie rozśmieszyłam bez granic. Poszedł precz upragniony osobnik, nie musiałam się długo zastanawiać, zrobiłam sobie nieopisanie skomplikowaną, a co dziwniejsze skuteczną, maseczkę kosmetyczną. Nie zliczę, ile razy, uszczęśliwiona natychmiast po ugięciu się pod ciosem, jechałam na wyścigi. Porzucona na całą sobotę i niedzielę, z miejsca leciałam grać w pokera. W gruncie rzeczy najlepsze są rozrywki naganne…

Otrzeźwił mnie telefon. Przezornie nie podniosłam słuchawki, czekałam, co będzie.

38
{"b":"100571","o":1}