Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znaczy co, dać im te sadzonki?

– Aha. Tyle, ile potrzebują. Żeby już nie miały po co jeździć.

Pan domu skrzywił się wyraźnie i spojrzał z niedowierzaniem.

– Ty naprawdę uważasz, że ja mam interes na rozdawanie? Dobroczyńca jestem? Chyba że to się wliczy w koszty i potem sobie odbiorę?

– Wliczy się… Odbierzesz.

Okrętka pozwoliła się dociągnąć aż do schodków przed drzwiami wejściowymi i tu zaparła się rękami i nogami.

– Nie pójdę dalej! Nie wejdę do środka za nic! Ja od niego nie potrzebuję klepek z podłogi, tylko drzewka z ogrodu! Niech on wyjdzie!

– Nie wygłupiaj się, mam do niego list napisać, żeby się z nami spotkał na świeżym powietrzu? – perswadowała zirytowana Tereska. – Trzeba go znaleźć i wytłumaczyć, o co chodzi! Możesz stać we drzwiach!

– Wciągnie nas!

– Może go tu wcale nie ma!

– Tylko co? Ten samochód sam przyjechał?

– O Boże, ratuj! Co cię obchodzi samochód? Samochodu nam przecież nie pokazywał na siłę!

– Toteż właśnie.

Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta kontrowersyjna wymiana zdań na pierwszym schodku wejścia, gdyby nie otworzyły się drzwi i nie ukazał się w nich dość młody i raczej antypatycznie wyglądający osobnik. Lampa nad futryną oświetlała jego nieżyczliwy wyraz twarzy, małpią szczękę, zmarszczone, niskie czoło i małe, błyszczące, świńskie oczka.

– Panienki do kogo? – spytał z nieufnym zainteresowaniem. – O co chodzi?

Tereska odetchnęła z nieopisaną ulgą, chociaż wygląd osobnika wywołał w jej wnętrzu przeświadczenie, że tutaj im się nie powiedzie. Kto, jak kto, ale ta ponura małpa na pewno nic nie da…

– Czy to pan tutaj jest właścicielem, proszę pana? Dobry wieczór, przepraszam, że przeszkadzamy, ale mamy taką społeczną sprawę…

Uwolniona od konieczności wchodzenia do wnętrza domu, nie widząc nigdzie w pobliżu chłopa-szaleńca, Okrętka odzyskała jaką taką równowagę i wzięła udział w wyjaśnieniach. Osobnik nie podobał się jej i również miała obawy, że perswazje Tereski nie odniosą pożądanego skutku. Koszmarne wysiłki nie dobiegną końca nigdy w życiu.

Osobnik słuchał uważnie i w milczeniu, dziwnie jakoś poruszając szczęką. Tereska i Okrętka wyczerpały wszelki zapas argumentów, przerwały na chwilę, po czym zaczęły na nowo. W tonie ich głosów pojawił się akcent rozpaczy.

– Zaraz – przerwał nagle osobnik niegrzecznie. – Dobra, sadzonki. Ile wam tego jeszcze potrzeba?

Obie, zastopowane znienacka w rozpędzie, urwały w pół słowa. Tereska gorączkowo wyszarpnęła z kieszeni notes.

– Brakuje nam jeszcze dwustu osiemdziesięciu sześciu sztuk – powiedziała niepewnie.

– Tyle krzyku o głupie dwieście sztuk – rzekł osobnik wzgardliwie, budząc tym ich nieopisane zdumienie. – Myślałem, że ze dwa tysiące. Dobra, niech będzie. Idziemy!

Nie protestując, nie zadając pytań, bez słowa, ponieważ z jednej strony zaskoczenie odebrało im głos, z drugiej zaś bały się spłoszyć nagłą, nieśmiałą nadzieję, Tereska i Okrętka w oszołomieniu patrzyły, jak osobnik otwiera jedną z szop za domem, jak wyjeżdża furgonetką, jak wjeżdża do sadu i parkuje ją dalej, przy szkółce, której granice ginęły w ciemnościach. Szły za nim i nie wierzyły własnym oczom.

Osobnik wysiadł.

– Będziecie nosić – rozkazał. – Jedna niech nosi, a druga niech układa na wozie.

W duszy Okrętki rozległy się anielskie pienia. Teresce wydało się, że cała okolica rozbłysła nagłe niebiańskim światłem. Na ich oczach stawał się cud.

Potykając się w ciemności na nierównościach gruntu, sapiąc z wysiłku, drapiąc się o rozmaite patyki, Tereska biegiem donosiła olbrzymie wiąchy sadzonek, nie bacząc na to, że ziemia i torf oblepiające korzenie wsypują jej się za kołnierz i zgrzytają w zębach.

– Prędzej! – syczała gorączkowo Okrętka z furgonetki. – On się może rozmyślić! To też wariat, ale już mi wszystko jedno! O Boże, wetknęłaś mi w oko!

– Nie zwracaj uwagi! – sapała Tereska. – Prędzej, bierz to! Może on jest pijany i na powietrzu wytrzeźwieje!

Nieoczekiwane szczęście dodało im nadludzkich sił. Okrętkę korzenie z torfem z rozmachem trafiły w twarz. W nieco bardziej rozgałęzioną wiąchę zaplątała się włosami. Wszystko to były drobnostki w porównaniu z tak już wyraźnie widocznym końcem udręk.

– Jest dwieście osiemdziesiąt sześć – powiedział nieprawdopodobny osobnik. – Jazda, wsiadać i jedziemy!

– Pan chce… nam to… odwieźć? – wydyszała Tereska z radosnym niedowierzaniem.

– A co, będziecie niosły na piechotę?

– Nie, ale… Ale… pan jest cudowny! Osobnik przyjrzał jej się posępnie, marszcząc brwi i wyraźnie zastanawiając się nad czymś głęboko.

– Szanowne panienki są cokolwiek brudne – rzekł. – Ale to już się umyjecie w domu. No, szkoda czasu!

Wsiadł do szoferki i zapalił silnik.

– Uważam, że małpy są śliczne – powiedziała Tereska w rozmarzonym zamyśleniu, usuwając z ucha kłujące patyki i usiłując ograniczyć obijanie kręgosłupa o bok trzęsącej furgonetki.

Nie siląc się na dokładniejszą analizę swoich stanów i przekonań, Okrętka poczuła wyraźnie, że jej gusta są doskonale zbieżne z gustami przyjaciółki.

– Aha – przyświadczyła z zapałem.

– Ja też tak uważam. Podarłam sobie pończochę.

– Ja też. Co tam pończochy! Trochę tu twardo i chyba będę miała siniaki wszędzie. Nie uważasz, że to trzęsie przesadnie?

– To jest najpiękniejsza jazda w moim życiu! – oświadczyła Okrętka stanowczo.

– Zdaje się, że siedzę na jakimś żelazie. Nie rozumiem, jak możesz upierać się, że facet powinien być przystojny, inteligentny i dobrze wychowany. Po co ci to?

– Nie wiem. Popatrz, jak to łatwo nie poznać się na człowieku. Sam wygląd o niczym nie świadczy.

– No właśnie…

Na trzęsącej okropnie furgonetce, wśród patyków, gałązek i oblepionych torfiastą ziemią korzeni, zapanowało milczenie. Warszawa i szkoła były coraz bliżej, a wraz z nimi zbliżał się kres wysiłków i udręk.

Zewnętrzne uroki siedzącego w szoferce osobnika nasunęły Teresce na myśl liczne wątpliwości. Uświadomiła sobie, iż w obliczu działania uroda jego zeszła na dalszy plan. Razem ze swoją małpią gębą i dopasowanym do niej kadłubem zaczął się wydawać wręcz piękny nie tylko jej, ale także Okrętce. Natomiast Apollo Belwederski, odmawiający kategorycznie pomocy w kwestii drzewek i odpędzający je brutalnie od bram swego sadu, zakładając oczywiście, że Apollo Belwederski posiadałby sad, zrobiłby się od razu co najmniej przeciętny. Być może nawet wręcz ohydny. Wygląd zewnętrzny jest to zatem rzecz względna, wady umysłu i charakteru przygłuszają urodę, szczególnie tępota uniemożliwiająca porozumienie dyskryminuje osobnika i odbiera mu cechy ludzkie…

W duszy Okrętki narastała błogość. Okropne zajęcie, któremu oddawała się wyłącznie przez solidarność i lojalność i które wywoływało u niej uczucie bezustannego zdenerwowania, miało wreszcie ulec zakończeniu. Dzięki temu uroczemu facetowi… Oszołomienie niespodziewanym szczęściem powoli mijało, ustępując miejsca nieopisanej uldze. Złożyła sobie uroczystą przysięgę nie angażować się więcej do żadnej pracy społecznej…

Na Okęciu Tereska przesiadła się do szoferki, kierowca bowiem zatrzymał się i zażądał pilotowania. Całą drogę, aż do szkolnego dziedzińca, marszczył małpie czoło, siąkał nosem i od czasu do czasu spluwał przez otwarte okno. Tereska wyraźnie czuła, jak w jej duszy odbywa się skomplikowana walka poglądów…

– Małpy małpami – powiedziała ponuro do Okrętki, kiedy już furgonetka, po rozładowaniu drzewek, zniknęła w mroku. – Mogę się nie upierać przy pięknych, ale nie będę specjalnie szukać obrzydliwych. A ty rób sobie, jak chcesz.

Okrętka wzruszyła ramionami, pieczołowicie upychając sadzonki w kryjówce pod gałęziami.

– Nijak nie będę robić – powiedziała stanowczo. – Zasłaniaj porządnie, bo jakby nam teraz ktoś to ukradł, padłabym trupem na miejscu. Koniec!

* * *
26
{"b":"100513","o":1}