Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Należało złapać Magdę. Co prawda, odeszła już z dwójki, możliwe, że ją wyrzucili za przesadnie wysoki wskaźnik inteligencji, i przeszła do TVN, ale kontakty i różne przyjaźnie ocaliła. Niektórym osobom swój szkodliwy wskaźnik udawało się ukrywać, dzięki czemu spokojnie pracowały nadal i znajomość z Magdą traktowały jak rodzaj wytchnienia. Relaksik po ciężkiej orce umysłowej poniżej poziomu terenu.

Stanowiła moją jedyną nadzieję. Zadzwoniłam do niej i okazało się, że znajduje się właśnie w Łęczycy. Jeszcze trochę pobędzie.

– O Boże! – jęknęłam. – Jak mogłaś teraz wyjeżdżać! Jesteś mi tutaj potrzebna jak powietrze!

– Coś się stało? – zaniepokoiła się Magda.

– No wiesz…! Taki atrakcyjny trup leży, a ty pytasz, czy coś się stało…

– A, nie, ja nie o tym. Mam tu reportaż, który powinnaś pochwalić, takie trochę historyczne, bardzo a propos, warcholstwo narodu, Diabeł Stadnicki i tak dalej, byłam na to umówiona już dawno i nie będę sobie psuła dobrej roboty przez Wajchenmanna. Pytam, czy tobie coś się stało?

Uspokoiłam ją. Rzeczywiście, paskudzić cokolwiek dobrego dla Wajchenmanna, poroniony pomysł.

– Nie, nic takiego. Ale z wiekiem robię się coraz bardziej niecierpliwa i chciałabym wszystko załatwić natychmiast, już, a nawet jeszcze prędzej. Powiem ci oczywiście od razu, żebyś sobie nie myślała. Trzeba podwędzić dla mnie dwie kasety z archiwum dwójki.

– No, to nie taki wielki problem, szczególnie teraz, w tym bajzlu. Jakie kasety?

– Dwa filmy z książek Ewy Marsz. Z niechęcią i dławiąc się, używam słowa ekranizacje.

– Oooooo… – powiedziała Magda takim tonem, że zaintrygowała mnie niezmiernie.

– A co…?

– To jednak będzie, problemik. Nie pamiętam szczegółów, ale obiło mi się o uszy, że coś tam śmierdziało. No nic, jak tylko wrócę, ruszę do szturmu, wracam pojutrze ku własnej rozpaczy.

– Dlaczego rozpaczy?

– Od pierwszego kopa przytrafił mi się tu chłopak, jak z marzeń sennych, ucywilizowany, meksykański desperado, szał! Skąd taki w Polsce…?

– I uprawia rodeo? – zainteresowałam się chciwie.

– Nie wymagaj za wiele! Z zawodu prozaicznie, elektronik od różnych zabezpieczeń, ale co za różnica. I też uwiązany do koryta. To trzeba mieć porąbane szczęście, żeby spotkać coś podobnego w nieodpowiednim miejscu i czasie, klątwa nade mną wisi!

– Umów się z nim, do licha, to nie Syberia, tylko Polska, mały kraj. Gdzieś w połowie drogi…

Magda westchnęła ciężko.

– Droga to pryszcz, czas, czas! No nic, spróbuję. W trakcie powrotu zmobilizuję się i natychmiast przystąpię do działań podziemnych. Opowiesz mi, o co chodzi, bo jestem pewna, że jakaś zadra w tych kasetach tkwi…

Telefon to urządzenie znane, proste i w zasadzie przyjazne. Nie wypuszczałam go z ręki, ruszyłam znajome i co młodsze osoby do poszukiwania kaset po sklepach i rozmaitych giełdach. Wszystkich musiałam zapewniać, że to nie ja wykosiłam Wajchenmanna, ale ten haracz składałam chętnie, chociaż z lekkim żalem. Woda w garnku wygotowała mi się doszczętnie, nalałam nowej i przykręciłam palnik, żeby się nie czuć poganiana. Prawie przestawałam być głodna.

Zadzwonił Tadzio.

– Popytałem po kumplach, nikt nic nie wie o Ewie Marsz. Jakie one miały tytuły, te filmy?

A skąd, do pioruna, mogłam to wiedzieć…?!

– Tadziu, nie mam pojęcia. I nie wiem, kto to robił, ale na wierzchu drobnym drukiem powinno być napisane. Wiesz, taka „Pensja pani Latter” na podstawie „Emancypantek”…

– Trudno będzie. Gdyby pani, chociaż tytuł podała… Zaczęłam dzwonić do Lalki. Wyłączyła komórkę i cześć, a domowy telefon nie odpowiadał. Zadzwoniłam do Magdy, może pamięta, nic z tego, wyłączyła komórkę, a pewnie, desperado… Zadzwoniłam do Julity, niech usiądzie do Internetu i poszuka Ewy Marsz, okazało się, że akurat dojeżdża do Radomia.

Późnym wieczorem przyjechał kurier z DHL – u. Brokuła udało mi się ugotować w trzeciej kolejnej wodzie, trochę był przesolony, bo każdą nową wodę starannie soliłam. W kwestii kaset zacięłam się, spod ziemi wygrzebię…!

* * *

Władza śledcza przybyła do mnie o wczesnym poranku, piętnaście po dziewiątej, skąd taki pośpiech…?

Zdumiałam się śmiertelnie, bo że wszystkim znajomym od razu do głowy przychodziłam, było zrozumiałe, ale urzędowa instytucja miałaby taką głupotę potraktować poważnie…? Na jakiej, do licha, podstawie? W końcu mnie osobiście ten wredny nieboszczyk niczego nie spaskudził, co ja dla niego, barachło, nie będzie się bóstwo byle, czym zajmowało, ku szczytom rączki wyciągał. Więc dlaczego ja?

Zdążyłam jeszcze ucieszyć się, że od wczoraj żadnej dodatkowej wiedzy nie uzyskałam i nie muszę nikogo ani chronić, ani wrabiać. Przyjęłam dwóch panów chętnie, na ile o tej porze było to dla mnie możliwe, z cichą nadzieją, że więcej dowiem się ja od nich, niż oni ode mnie. Zasób posiadanych informacji z pewnością wypadał na ich korzyść.

Obaj obcy. Też mnie to zdziwiło, prawie obraziło, po czym tknęło przyjemnym niepokojem. Bo dlaczego nie Górski? Tym razem wolał mnie unikać? Może po prostu nie miał ochoty osobiście przypudlić osoby, zaprzyjaźnionej z nim od prawie dwudziestu lat. Znaczy, podejrzenia musiały zaistnieć silne, cudowna myśl!

– Gdzie pani była czternastego maja między godziną piętnastą a dwudziestą pierwszą? – spytali od razu, bez straty czasu i owijania w bawełnę.

– Może usiądziemy? – spytałam wzajemnie.

Nie chcieli. Nie to nie, niech sobie stoją. Częściowo rozkopane walizki i torby wciąż jeszcze leżały w holu, może usiłowali podejrzeć, co ze sobą przywiozłam, proszę bardzo, brudne zdążyłam wynieść do łazienki, żadna kompromitacja mi nie groziła.

Nie umiem rozmawiać na stojąco, więc usiadłam, żeby nic z przyjemności nie stracić. Wyjątkowo nie musiałam niczego sprawdzać, świetnie wiedziałam, gdzie byłam i co robiłam czternastego maja, było to trzy dni temu, wracałam do kraju.

Twardo stali i czekali na odpowiedź.

– Różnie – powiadomiłam ich życzliwie. – W Danii, w Niemczech i w Polsce, spędziłam dzień w sposób ruchliwy. Życzą sobie panowie szczegóły?

– Poprosimy.

– Z promu w Warnemunde zjechałam o czternastej pięćdziesiąt, tłoku nie było, o piętnastej znalazłam się już na autostradzie…

Z wielką przyjemnością opisałam wszystkie perypetie podróży, zakończonej w Szczecinie, gdzie o dwudziestej pierwszej siedziałam w hotelowej restauracji i jadłam kolację.

– Skąd pani jechała?

– Z Danii.

Milczeli przez chwilę. Najwyraźniej w świecie moje odpowiedzi nie spodobały im się okropnie. Walczyli zapewne z zakorzenioną już nadzieją, że naprawdę ja kropnęłam Wajchenmanna i moje alibi jest niewyraźne. Nadzieja czepiała się pazurami. Z nagłym rozczarowaniem nie wiedzieli, co począć, wiadomo, że pogodzić się trudno…

Ruszyło moje dobre serce. Przelotnie zastanowiłam się, który to już raz śmieci z podróży dostarczają mi alibi. Nadal nie będę ich wyrzucać!

– Panowie, przecież ja domyślam się, w co tu gramy. Różne głupoty podejrzany może wygadywać, nie będę udawać, że nic nie rozumiem i strasznie się dziwię, otrząsało mnie na niego od lat i własnymi rękami gardło bym mu poderżnęła, gdyby nie to, że się brzydzę. Będziecie szukali dowodów, na co wam ta strata czasu, proszę bardzo, rachunki z hoteli, numery telefonów, granicę musicie odpracować sami, bo ja nie wiem, co i jak tam obecnie rejestrują, ale jakieś fotokomórki albo inne świństwo muszą mieć. Samochód stoi w garażu, numery ma na sobie, możecie obejrzeć, zdaje się, że jest tam gdzieś wetknięty także bilet na prom i kwitek z parkingu. Papiery, proszę uprzejmie…

Skorzystali z propozycji. Wnikliwie i z dużą wprawą obejrzeli wygrzebaną z mojej torebki makulaturę, wciąż milcząc. Usiedli nawet. Po chwili sklęśli troszeczkę, sztywność im przeszła pi razy oko w połowie, porzucili papierowy chłam i znów milczeli przez chwilę.

8
{"b":"100512","o":1}