Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Górski chciał i popatrzył.

Uniesione pasma ukazały leżący pod nimi buzdygan.

– Dziękuję pani Aniu, już lepiej, tak mi całkiem wygodnie – powiedziała radośnie mamusia. – Tam tylko czerwone odcienie leżą, sam pan widzi, ten ostry cynober był mi potrzebny i tak to odsłoniłam, a pomiędzy czerwonymi to zielone, aż mnie walnęło po oczach, razi okropnie. Może od tego takiego ataku dostałam, nawet się przestraszyłam, że majaczę. Później troszkę ból zelżał, więc się przyjrzałam, no i rzeczywiście, nie żadna zjawa. Dziwaczna rzecz i tak mi się jakoś historycznie kojarzy.

Górski i Piotruś Pan popatrzyli na siebie. Piotruś Pan uniósł ręce w geście poddania.

– Do rewizji nawet nakazu nie będę od pana żądał – rzekł smętnie. – Matka też nie, zaręczam. Więc jednak, takie miałem obawy, rozumie pan, plotki latają i tak naprawdę każdy wie wszystko. To Zamorski, co…?

– Bez zbadania w laboratorium słowa panu nie powiem, ale moim prywatnym zdaniem tak. Przynajmniej mam nadzieję. Jednakże, jeśli nawet tak, pozwoli pan, że pańskiej matki nie będę posądzał?

– Miała już kiszkę – odparł żałośnie Peter trochę ni w pięć, ni w jedenaście. – Nie brałem do ręki, ale podobno to ciężkie? W życiu tego nie widziałem, słyszałem tylko, wygląda mi to na jakieś skrzyżowanie buzdyganu z buńczukiem.

– Nie w tę stronę pióropusz i w ogóle powinien być z końskiego ogona.

– Otóż to, wybrakowany rekwizyt. A… więc właśnie chciałem prosić, żeby matki nie.

Nie tylko pani Peter Górski nie zaczął podejrzewać, z góry wykluczył także jej syna. Ani jedno, ani drugie nie chowałoby narzędzia zbrodni w podobnie idiotyczny sposób, a gdyby już taki pomysł wpadł im do głowy, nie ujawnialiby go bez żadnego powodu. Nikt o nim nie wiedział, tylko matka i syn, każde z nich spokojnie mogłoby nadal ukrywać znalezisko, szczególnie, że na razie nikt nie mógł zagwarantować, iż jest ono rzeczywiście narzędziem zbrodni, które z potylicy denata przeniosło się do domu osoby całkowicie postronnej.

Ktoś to przyniósł. Zapewne sprawca. Ciekawe, dlaczego schował tak dziwacznie i głupio, pod zwałami wełny, na co liczył i czego się spodziewał? Nie zaistniała aktualnie sytuacja, w której policja goniłaby kogoś, kto w pośpiechu musiał się pozbyć dowodu przestępstwa. Jak to, zatem rozumieć?

Wyraził swoje wątpliwości głośno.

Mamusia Piotra Petera mogła sobie wyprodukować ostre zapalenie wyrostka robaczkowego, ale na umysł jej to nie padło. Sztukę myślenia miała opanowaną.

– Ktokolwiek to tam schował, proszę pana, wiedział, co robi. Gdyby nie ten cynober, nieprędko bym zajrzała, Piotrusiu, pokaż panu. Szarości i beże obecnie mam w robocie, jaskrawy akcent nagle mi do głowy przyszedł, a tu, widzi pan, wszystko gotowe, pocięte, posegregowane leży i jeszcze długo będzie używane. Cała reszta to zapasy na przyszłość.

– To znaczy, że sprawca panią znał…

– Nie było nikogo obcego. Ja się już dawno źle czułam i nie miałam ochoty na przyjmowanie gości.

– A kto w ogóle był, powiedzmy, w ciągu ostatniego tygodnia?

– Nikt…

– Mamo – wtrącił się zgnębiony nieco Piotruś Pan. – Wymień wszystkie istoty ludzkie. Chociażby ja i Miśka.

– No tak, wy. No i owszem, sprzątaczka, przychodzi raz na tydzień. Była Katarzyna, to taka moja przyjaciółka, ona reklamuje moje kilimki na prawo i na lewo i ciągle mi jakiegoś kupca sprowadza, ale teraz była sama. No i był ten… Co mu nagle odbiło, raz na dziesięć lat przychodzi, znienacka przyleciał, bo jakby zadzwonił, powiedziałabym, że wyjeżdżam, taksówka mi pod domem stoi, nie znoszę tego bałwana!

– A ten bałwan to, kto?

– Chrzestny Piotrusia, taki daleki kuzyn mojego nieboszczyka męża, dwudziesta woda po kisielu, Romek Wystrzyk się nazywa. Szczęście jeszcze, że krótko siedział i żadnego z tych swoich dowcipów mi tu nie wywinął.

– Może pani tę wizytę opisać szczegółowo?

Pani Peter nie tylko twarzą, ale wręcz całą sobą okazała niechęć.

– Akurat Wiesia mu otworzyła, moja sprzątaczka, bo ja sama nie wiem, może bym powiedziała, że mnie nie ma, jej to do głowy nie przyszło. Do pokoju wszedł, jak się mam, powiedział, kawy się napił i tyle. Tak sobie wpadł, bo akurat był obok i zaraz leci, bo się śpieszy. O, zaraz, nie wytrzymał, żeby mi przyjemności nie zrobić, zestarzałam się, powiada, peruka by mi się przydała i na co mi tyle tej wełny, na wyściółkę do trumny chyba, ale przedtem jeszcze spytał, ile czasu na jeden kilim potrzebuję i głupio się śmiał. Baran grzmiący!

Siedząca dotychczas jak mysz pod miotłą pielęgniarka wkroczyła.

– Niech się pani nie denerwuje, bo się pani za bardzo ruchliwa robi. Jeszcze jutro musi pani spokojnie przeczekać, pojutrze, jak pani chce potańczyć, proszę bardzo, ale nie teraz – odwróciła się do Górskiego i popatrzyła surowo. – Jakieś przyjemniejsze tematy proszę poruszać, nie drażnić mi pacjentki!

– Jeszcze tylko jedno, pani pozwoli… kiedy dokładnie ta wizyta nastąpiła?

Mamusia Piotrusia Pana znieruchomiała i skupionym wzrokiem wpatrzyła się w pejzażyk zimowy, wiszący w nogach jej łóżka. Obliczała w myśli, po czym zaczęła obliczać na głos. Górski również liczył w pamięci i razem im wyszło, iż uroczy tatuś Ewy Marsz odwiedził powinowatą dokładnie w dniu wykoszenia Zamorskiego.

– O której godzinie? – spytał Górski z naciskiem.

– Jakoś tak w środku dnia. Koło południa. Zaraz, niech pomyślę. Bo tak mnie zezłościł, że coś w końcu zapomniałam zrobić… Wiem, kotleciki, mięso rozmroziłam i potem mi się zaśmiardło, znaczy blisko dwunastej musiał być, parę minut po. A co…?

– Nic. Zgadzałoby się. Tylko ciągle sensu uchwycić nie mogę. Ale przeszukanie, niestety, będzie niezbędne, postaramy się jakoś ulgowo…

Przeszukanie, kulturalne acz fachowe, mamusia Piotrusia Pana, wbrew obawom syna, powitała jak miłą rozrywkę, bardzo dla niej użyteczną, bo przy okazji znalazło się specjalne drewienko do cięcia wełny, które jej już dawno zginęło. Z góry zapowiedziała, iż taki przedmiot gdzieś tu powinien się znajdować, prosi, zatem o zostawienie go na wierzchu. Prośbę spełniono, nie było powodów, żeby nie, a drewienko, jak się okazało, leżało sobie spokojnie w grzbiecie ogromnego albumu, pełnego fotografii rodzinnych.

Innych łupów zbrodniczych nie było. Ani spluwy, ani bagnetu.

Buńczuko – piernaczo – buzdygan błyskawicznie potwierdził się jako narzędzie zbrodni, na którym ślady po denacie Zamorskim dało się dostrzec prawie gołym okiem. Sprawca najwidoczniej nie próbował nawet szorować go wrzącą wodą i mydłem. Zadbał tylko o daktyloskopię, zamiast odcisków palców zostawił odcisk rękawiczki skórzanej, dość wiekowej i podniszczonej, która dokładnie zatarła znacznie starsze ślady palców. Zniweczyła nadzieję wykrycia, kto wywlókł go skądś i umieścił przy drzwiach w niewiadomych celach.

W zachwyconej sensacją mamusi Piotrusia Pana nastąpił wyraźny skok ku pełni zdrowia.

Relacje z tej drugiej strony księżyca uzyskałam z trzech stron, prawie równocześnie.

– Joanna, co się dzieje? – spytała w telefonie późnym wieczorem Miśka przyciszonym głosem. – Piotrek wrócił od matki jakiś dziwny, matka w porządku, ale on nie całkiem. Mów prędko, co wiesz, dopóki on jest w łazience!

– Miał rozmawiać z moim znajomym gliniarzem – odparłam uczciwie. – Pewnie rozmawiał, nie znam rezultatów. Powiedział coś?

– Żeby…! Głównie chichotał, trochę jak obłąkany. Ja się boję wariatów. Ale może przypadkiem wiesz, dlaczego on był i jest taki wściekle zdenerwowany?

– Przypadkiem się domyślam, chociaż nie wiem, czy trafnie. Mówił cokolwiek pomiędzy chichotami?

– Pojedyncze słowa. Czasem się rozpędzał do połowy zdania.

– Możesz coś zacytować?

– Nie wiem, czy zdołam dokładnie – Miśka skupiała się przez chwilę. – O, jaskrawy cynober, na przykład. Głupek. To było chyba o sobie… Słyszeć, cha cha. Miałem nadzieję, właściwie tylko nadzieje, powiedział, ale raczej wywnioskowałam z tego nadzieję, a nie nadzienie. Bystrzak. Skurwysyn. Mamusia ma błyski… popatrz, to było całe zdanie! Podrzucił. Nie wierzę. Niemożliwe. „Niemożliwe” powtórzył parę razy.

56
{"b":"100512","o":1}