– A odbierałaś? – zainteresowałam się.
– W tym rzecz, że tak. Też żeby nie było, że dziesięć razy nie mogła mi czegoś tam powiedzieć, więc musiała dzwonić.
– I co mówiła?
– Że jakaś dziwna ta pogoda, nie wiadomo, zimno czy ciepło, może by jej własna córka powiedziała, w co się trzeba ubrać, że chyba jej się zepsuła ta parasolka w kratkę, że koty tak niewygodnie śpią na fotelu i czy jeden drugiego nie przygniata, powinnam przyjść i sprawdzić, że chyba już jej tarta bułka wychodzi, że w aptece zmienili ekspedientkę, a tej nowej ona nie zna, więc niech coś zrobię, że dlaczego nikt do niej z wizytą nie przyjdzie, że sąsiad, jak idzie, to okropnie powłóczy nogami i szura, że jeden kwiatek jej zdycha, że podarła jej się koronka na tej koszuli, co ją jeszcze od ojca dostała, na pewno gdzieś naprawiają takie rzeczy, więc niech ja to załatwię, że nie wie, co robić cały wieczór, bo w telewizji same śmieci, że za drzwiami ktoś kichał i ona z pewnością już się zaraziła, że koniecznie jej potrzebna nowa herbatka z mięty, bo stara już się przedawniła, że niech ja przyjdę i odczytam datę, bo może się nie przedawniła… Nie było rady, musiałam jej przerwać.
– Opamiętaj się, rany boskie, umiesz to wszystko na pamięć…?!
– Jeśli słyszy się coś sto razy, niemożliwe jest nie zapamiętać. Ale i tak z pewnością trochę mylę, bo może powinnam przyjść i sprawdzić tartą bułkę, a nie koty, a do naprawy oddać parasolkę. Ta parasolka w kratkę jest moją zmorą od dzieciństwa, a parasolek w ogóle ona ma sześć. Przy czym bezbłędnie trafia w najniewłaściwsze chwile, a zaczyna o wpół do siódmej rano. Ty byłaś dotychczas nieszkodliwa, więc czego chcesz?
– Nic takiego, Piotrusia Pana… Najmocniej cię przepraszam, Piotra Petera. Numer do niego, najlepiej komórkę.
– I po co ci on? Z ciekawości pytam.
Nie widziałam powodu ukrywania przed nią pana Wystrzyka.
– Po chrzestnego ojca. Zna go chyba? Muszę wiedzieć, jak on wygląda.
– Ten chrzestny ojciec Piotrka?
– Tak jest, chrzestny ojciec Piotrka.
– Dziwne potrzeby. Nie wiem, jak on wygląda, ale wiem, że ostatnio zdenerwował jego matkę, ona go nie cierpi.
– Nie dziwię jej się…
– Ja też. A co, ty go znasz?
– Pośrednio. I właśnie chcę się upewnić…
– Złożył jej wizytę i tak się tym zirytowała, że nie była w stanie mówić o niczym innym, wyrzucała z siebie stresujący temat, a ogólnie to jest normalna kobieta. Ma kłopoty z kręgosłupem, ledwo chodzi, ale nikomu nie truje, niczego nie chce, na siedząco robi przepiękne kilimki i jest zadowolona z życia. Piotrek bywa u niej dobrowolnie i ja czasem też. No i właśnie dopiero, co trafiliśmy na jej atak wściekłości po tym gburze, ale muszę przyznać, że złościła się bardzo śmiesznie. Aż mnie dziabnęło, że gdyby moja matka tak potrafiła…
– Nie musiałabyś wyłączać telefonów.
– No pewnie! Na mnie wszystko spadło, bo ta małpa się odseparowała…
– Rozumiem, że masz na myśli Lalkę?
– No, a kogo?
– Ona jednak ma dalej…
– Nie znoszę upałów, bo uciekłabym do Australii, do Ameryki…
– W RPA jest prawie tak jak u nas.
– Nic podobnego, goręcej. Chociaż więcej morza, więc nie wiem, jeszcze się zastanowię. Od trzech dni mnie dręczy, od tej wizyty, rozumiesz, rozgoryczenie tak mną trząchnęło, ale może ona, mam na myśli matkę Piotrka, trochę już łagodniała, bo dwie doby stres ją trzymał i popatrz, nie czepiała się, sama w sobie dusiła i do nas wyrzuciła już tylko resztki.
Coś mi tu nie pasowało.
– Zaraz. Czekaj. To, kiedy ten czarujący dżentelmen złożył jej wizytę?
– A bo ja wiem? Mam liczyć?
– Co ci szkodzi? To nie całki i różniczki, zwyczajne rachunki, dodać, odjąć, szkoła podstawowa.
Miśka wysapała już z siebie pasje i zaczęła się zastanawiać.
– Od wczoraj licząc, trzy dni, a ona miała za sobą dwie doby, znaczy wychodzi pięć dni. Pięć dni do tyłu od wczoraj. I co ci z tego?
– Jeszcze nie wiem, muszę się poważnie zastanowić, bo to, co odczuwam w umyśle, w pełni zasługuje na miano kołowacizny. Daj ten numer Piotrusia Pana…
– No właśnie, od tej wizyty Piotrek też się zrobił jakiś dziwny, aż mnie zgniewało, oszalał chyba, przy takiej matce? To, czego on wymaga? Niech pozna moją! Cholera, nie może, przez koty…
– Opanuj się i uciesz. To chyba lepiej, nie? Jeszcze by mu przyszło do głowy, że się w nią wrodziłaś.
– Wiesz, że ty masz rację – powiedziała Miśka po chwili milczenia. – Jednak prawdą jest, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W porządku, przestanę się bzdyczyć, daję ci numer, masz czym pisać…?
Piotrusia Pana łapałam bezskutecznie tak długo, aż mnie złapał Górski. Elegancko najpierw zadzwonił, a zaraz potem przyszedł, co uszczęśliwiło mnie bardziej niż zwykle.
– Czym mam pana uczęstować, bo chętnie bym panu nieba przychyliła – oznajmiłam w miejsce powitania. – Już się zaczynałam pchać do pana, tyle, że w obliczu tych wszystkich telefonów nie zdążyłam. Niech pan mówi od razu, zanim, co!
– Herbaty…? – powiedział Górski niepewnie.
– Ależ proszę bardzo, całą cysternę. Czy pan ma coś do mnie? Bo ja do pana mnóstwo!
– Właśnie nadzwyczajnie mnie interesuje to mnóstwo od pani…
– A pan dla mnie nic?! – wrzasnęłam z kuchni.
Górski coś powiedział, ale nie dosłyszałam, bo czajnik zaczął gwałtownie bulgotać. Okazało się, że pytał o koty, które gdzieś polazły i nie było ich widać. Zgodnie zadecydowaliśmy, że obejdziemy się bez zwierzyny.
– Zacznę od faktów – zaproponowałam. – Chce pan?
Górski spojrzał na mnie dziwnie i tylko pokiwał głową.
I nagle okazało się, że faktów mam tyle, co kot napłakał. Wszystko niepewne, wątpliwe i przypuszczalne, dokładnie takie, od jakiego organom śledczym robi się ciemno w oczach i szlag ciężki je trafia. Spróbowałam jednakże.
– Ten facet od samochodu w gipsie… wygląda na to, że był to niejaki pan Wystrzyk, ojciec Ewy Marsz… – w tym momencie przypomniało mi się, że sąsiadka Wiśniewska w pierwszej rozmowie napomykała coś o jakichś odgłosach -… który powinien być w Busku, dał mi pan to na piśmie, ale zrobił sobie wycieczkę do stolicy i symulował anginę na Kubusia Puchatka, przy czym głowy za niego nie dam, bo nie wiem, jak on wygląda. Dyszyński z nim bardzo dziwnie rozmawiał, zależy mi straszliwie, żeby pan pogadał z Dyszyńskim, bo mnie jakoś nie pasuje, pan ma uzasadnione powody, a ja, co? Ni przypiął, ni wypiął. I też nie wiem, czy na pewno z nim, bo Lewkowski oczywiście nie spytał o wygląd zewnętrzny… W dodatku Poręcz do tych wcześniejszych trupów jaskrawo nie pasuje, więc do reszty przestałam rozumieć cokolwiek.
Górski okiem nie mrugnął.
– Ten ostatni fakt jest z pewnością najściślejszy ze wszystkich – pochwalił z wielkim uznaniem. – Czy teraz roztoczy pani przede mną wachlarz supozycji i wniosków?
Postarałam się głęboko odetchnąć. Wypiłam trochę herbaty. Zapaliłam papierosa. Postanowiłam odszpuntować inną beczkę, bo z tej chyba niewiele się ulało.
– Kogo właściwie pan sam podejrzewa? – spytałam surowo.
– Ja nie podejrzewam – skorygował Górski. – Ja węszę. Ślady wskazują na jednego sprawcę, ściśle biorąc, mikroślady. Głównie związane z obuwiem, butów nie zmienia…
– Może ma jakieś ulubione i wygodne.
– Może. Dwie pierwsze ofiary nie dały nic więcej, denat na Narbutta sam mu otworzył, zabójca nawet nie wchodził dalej, zamknął za sobą drzwi, na wewnętrznej klamce zamazany ślad rękawiczki, kropnął i wyszedł. Nikt go nie widział, to znaczy mnóstwo ludzi widziało, co najmniej czterdziestu rozbójników, brodatych i o dzikim wzroku, a szesnaście osób rozpoznało ze zdjęć siedmiu przestępców, aktualnie siedzących w więzieniu. W dwóch pozostałych wypadkach znaleziono po jednym włosie, krótki, męski, jeden siwy, drugi nie, ale oba z tego samego źródła, z czego wynika, że facet jest szpakowaty. Praworęczny, fizycznie silny. Tyle powiedziała technika. Co kto widział w Krakowie, bez wątpienia wie pani lepiej ode mnie.