– Poręcz…! – wyrwało mi się.
Pan mecenas nastawił się już zapewne na moje urocze wtręty, bo nie stracił spokoju.
– I nie tylko… Sam zaś, całkowicie bez morderczych zamiarów, postanowiłem wniknąć w sprawę i zorientować się dokładniej w przyczynach tej uporczywej działalności. Widzę, że pani mogłaby uzupełnić moją dotychczas zdobytą wiedzę…
– Nie bez Ewy – zastrzegłam się natychmiast. – Nie wiem, w jakim stopniu ona pana wtajemniczyła w rozmaite intymne doznania, mam tu na myśli raczej przewód pokarmowy, a nie uczucia szlachetne, coś mdli człowieka, wyżera wnętrzności, soliter albo, co. Znam to z doświadczeń własnych, niechętnie się o tym mówi, nawet do siebie. Więc może ona sobie nie życzy tak się nicować do mężczyzny.
– Nie musi. Pani zna jej… rodziców?
– A pan zna? Osobiście?
– Miałem przyjemność raz się zetknąć…
– Osobliwy pogląd na przyjemności… To właściwie pan już wszystko wie, spółka Poręcz – tatuś mogłaby wykończyć stado krokodyli. Od początku wydawało mi się, że Ewa Marsz jest wrabiana, sprawca musiał nie wiedzieć, że jej nie ma w kraju. Wyjechała bez huku?
– Nawet, rzekłbym, ukradkiem.
– Bardzo rozsądnie. Czego panu jeszcze brakuje?
– Konkretnych klęsk natury zawodowej. W jaki, ściśle biorąc, sposób rezultaty jej pracy i niewątpliwego talentu mogły się przekształcić w dzieła poronione? Poniżej wszelkiego dopuszczalnego poziomu? Przecież, o ile wiem, miała w tym swój własny, bezpośredni udział, umowy opiewają na współautorstwo, jak to się dokładnie dzieje, że zapisana treść zostaje przetworzona? Proponowałem jej wytoczenie sprawy cywilnej, ale broniła się przed tym pazurami i zębami, twierdząc, że sedno rzeczy jest nie do udowodnienia. Publiczne bebeszenie, takiego określenia użyła.
Już od początku rozbudowanego pytania zaczęłam kiwać głową i pod koniec o mało to kiwanie nie skręciło mi karku.
– Miała rację. Ona jest samowystarczalna wewnętrznie, umysłowo. Każde współdziałanie, pozorne partnerstwo tylko jej przeszkadza. Zmusza do zmiany, cudzy pomysł może jej nie pasować, jej pomysł natyka się na krytykę, korektę, na propozycje, które paskudzą. To już udręka, a jeśli z odpowiednim wysiłkiem przeprowadzi swoje, później zostaje to przetworzone wedle cudzych, innych upodobań. Nigdy nie miał pan do czynienia z filmem, z reżyserem, który kształtuje obraz, stworzony przez autora?
– Osobiście i bezpośrednio nigdy.
– A wywiady? Nie spadło na pana to szczęście, że pan coś mówi, a dziennikarz przerabia to na własne kopyto?
– Nie udzielam wywiadów.
– To niech pan da na mszę dziękczynną – poradziłam ponuro – bo to jest właśnie to. Przeróbka subtelności na prymityw, autor pisze, że ta jakaś siedziała obok i delikatnie dotykała go łokciem, a reżyser pcha mu ją na kolana i kręci ostrą pornografię. Patrz chociażby „Rodzina Whiteoaków”. I jak pan wyjaśni przed sądem, że miał pan na myśli upojenie uczuciowe, a nie seksualne szkolenie rozparzonej młodzieży? Jaki sąd zrozumie pańskie pretensje? Mówi pan na przykład, że starannie sprawdzał pan znajomości klienta, a dziennikarz wkłada panu w usta słowa, że zaniedbał pan klienta, bo zajmował się pan innymi osobami. I co? Przecież to nie jest nawet rażąco obraźliwe!
Wierzbicki słuchał z wyraźnym zrozumieniem.
– Efekty takich poczynań oczywiście widziałem, czytuję nie tylko Hemingwaya. Owszem, ktoś skrzywdzony wypaczeniami, w jakimś amoku mógłby się zemścić. Ale tu już wcześniej…
Przerwałam mu, nie zdoławszy tak od razu przyhamować rozpędu.
– I nie tylko autor beletrystycznego utworu, także scenarzysta! Napisał scenariusz, reżyser to bierze, łapie pomysł i całą resztę przerabia wedle swojego gustu. Reżyser to jest pierwszy po Bogu, nikt inny nie ma nic do gadania, przygasić go mogą tylko pieniędzmi, może i zrezygnuje ze swoich kretyńskich natchnień, a wtedy mu wyjdzie jeszcze głębsze dno. Nie mówię o dobrych, bo są u nas i dobrzy, nawet znakomici, mówię o tych niewyżytych pijawkach. Wielki twórca z próżnią we łbie, krwiopijca na wyssanej ofierze upasiony!
– Bardzo ładnie pani to precyzuje, przyznaję, że Ewa mówiła to samo, chociaż trochę innymi słowami. Ale mam na myśli wcześniejsze wydarzenia. Udało mi się stwierdzić, że wymieniony przez panią Florian Poręcz bardzo zręcznie i podstępnie psuł jej opinię, przy każdym spotkaniu zaś powodował jakieś nieprzyjemności. O spotkania się starał…
Nie wytrzymałam.
– Zaraz, moment. Do diabła z dyplomacją, mówmy wprost. Od dawna mieszkał przecież obok niej, niemożliwe, żeby pan o tym nie wiedział, jak to się mogło stać? Przyjaźnił się podobno z jej rodziną…?
Urwałam i popatrzyłam pytająco. Wierzbicki się jakby ożywił, obejrzał, wnętrze kawiarenki było doskonale widoczne przez szybę, gestem poprosił panienkę za bufetem o jeszcze jedną kawę.
– Otóż tak. Zamierzałem zwrócić pani na to uwagę.
– Nie musi pan – przerwałam trochę niecierpliwie. – Ja z wścibskimi babami chętnie plotkuję. Ciekawi mnie, czy ta rodzina znała jej adres. Bo Poręcz w sobie znanych celach mógł go ukrywać, ujawnił tatusiowi czy nie?
– Z pytania wynika, że pani też węszy w tej niszczycielskiej akcji rękę ojca?
– O, wyszło panu…?
– Nawet dość wyraźnie.
– Ale o miejscu zamieszkania dowiedział się chyba niedawno…?
– Czyim miejscu zamieszkania? Bo adres Poręcza znał od początku.
– Ewy…
Pan mecenas zawahał się, po czym uznał, że informację o tych prostych wydarzeniach może mi przekazać. Ewa mieszkała wcześniej w mieszkaniu po mężu, przypadłym jej po sprawie rozwodowej i jego wyjeździe. Znajomość z uroczym Florianem, ekranizacje książek i ten cholerny scenariusz zbiegły się w czasie, zajęły razem przeszło dwa lata, po czym, korzystając z pobytu Poręcza w Krakowie, postarała się odczepić od niego i zamieniła swoje mieszkanie na to przy Kubusia Puchatka. On również tam zamieszkał całkowicie przypadkowo, o czym nie miała pojęcia, przez prawie trzy lata nie wiedzieli o sobie wzajemnie, nazwisko Siedlak Poręczowi było obce, jakimś cudem nie spotkali się ani razu, mimo korzystania z tej samej klatki schodowej, ale szczęście nie trwa wiecznie. Bliskość terytorialna wyszła na jaw, Poręcz szału radości dostał, a Ewa wpadła w panikę.
Wtedy zaczęła uciekać z własnego domu i pomieszkiwać, gdzie popadło, z czego można by wnioskować, że bała się wizyty tatusia. Wierzbicki znał ją od czasu jej sprawy rozwodowej, aczkolwiek wcale tej sprawy nie prowadził, poznał ją przy okazji i tyle. Wedle poglądów mojej duszy zakochał się w dziewczynie od pierwszego kopa i już mu na zawsze zostało.
Przyjrzałam mu się porządniej i uznałam, że na miejscu Ewy przyjęłabym tę wielką miłość bardzo chętnie i z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nabrałam nadziei, że ona też.
Zarazem spróbowałam na poczekaniu rozwikłać wszystkie łgarstwa Poręcza, wygłaszane do każdego, kto mu się napatoczył, w tym do Martusi, do Jaworczyka, a jeszcze bardziej do tatusia Ewy. Imponujące! Sąsiadka Wiśniewska stała mi na drodze, mącąc nieco własnymi wnioskami, ale, zapomniawszy o czymś takim jak dyskrecja, zaczęłam myśleć na głos.
W życiu nie spotkałam człowieka, który słuchałby mojego gadania z równą uwagą!
– Ewa się trzęsła na ulicy – powiedział, kiedy wreszcie zamilkłam. – To już było więcej niż nerwica, to był obsesyjny lęk. Bała się, uciekała w pracę, w pisanie, ale po tych kompromitacjach za nic w świecie nie chciała publikować. Ja to czytałem, świetne, każde wydawnictwo chwyciłoby z zapałem, każdy periodyk! Wiedziała o tym, wprost powiedziała, że boi się sukcesu, przemyśliwała nad zmianą pseudonimu, ale równocześnie był w niej opór przed zmianą, fizycznie może się ukrywać, ale twórczo nie, ona to ona i koniec. Sama weszła w błędne koło. Gdybym miał kogokolwiek zabijać… do czego raczej chyba nie mam skłonności… to tylko tego Floriana Poręcza…
– Na pana miejscu znalazłabym jeszcze i drugi cel – wystrzeliłam grzeczniutko, zanim zdążyłam się powstrzymać. – O, ja nic nie mówię, zawsze byłam uważana za wariatkę, niech już tak zostanie…