Po czym rozwinęła mi się przed oczami mroczna akcja, godna prawie Średniowiecza.
Jakiś Liwiński, szachista, zobowiązany został przez współmaniaków szachowych do sprawdzenia, czy nie dałoby się w tej Alchemii zorganizować malutkiego turnieju, może oficjalnie, a może towarzysko, i aczkolwiek znał lokal, to jednak przyleciał rzucić okiem. Pogadał przedtem, pokręcił się, odciągnął od bufetu swoją dziewczynę, niejaką Krysię, oraz niejakiego Januszka, który szachy miał w nosie, ale Krysię nagminnie podrywał, i razem zeszli na dół w przytulnym mroku, po karkołomnych schodach. Krysia była pierwsza, ze względu na obcasy patrzyła pod nogi, ujrzała ciecz, którą w pierwszej chwili wzięła za czerwone wino, pobiegła wzrokiem ku źródłu cieczy i najpierw się zachłysnęła, a potem wydała z siebie krzyk, doskonale kojarzący się z izbą tortur. Przez długą chwilę nawet nikt na górze nie reagował w przekonaniu, że to Liwiński z Januszkiem gwałcą Krysię, no i cóż takiego, ludzka rzecz, tylko po pierwsze, po co im to, a po drugie, dlaczego ona krzyczy? Wreszcie zadziałało zdumienie.
Następnie rozpętało się piekło na ziemi.
Ciasnota wszystkich zakamarków spowodowała kompletne zniweczenie wszelkich możliwych śladów, bo całe obecne w lokalu społeczeństwo poczytywało sobie za punkt honoru osobiście obejrzeć scenę zbrodni przed przybyciem jakichkolwiek władz, szczególnie śledczych. W dodatku przypadkowo znalazł się tam jeden dziennikarz i jeden fotoreporter, zachwycony życiową okazją. Dziw zgoła, że trupa nie rozszarpano na strzępy, chociaż owszem, jedna osoba wlazła mu na palce u ręki. Później osoba siedziała na górze i rzewnie płakała, oglądając zakrwawiony pantofel, święcie przekonana, że dokonała profanacji zwłok.
Przybyły z wydziału zabójstw komisarz przy wydatnej pomocy prokuratora, rychło stwierdziwszy rozpaczliwy stan miejsca przestępstwa, poczuł się zmuszony szukać oparcia w materiale żywym, niestety z reguły zawodnym. Świadków miał zaledwie dwadzieścia trzy sztuki, pomyślał, zatem optymistycznie, że może coś z nich wydoi.
No i wydoił.
Mniej więcej połowa towarzystwa znała się wzajemnie i jakoś nikt z nich nie zamierzał znajomości ukrywać, można było, zatem przyjąć, że druga połowa była im rzeczywiście obca. Liwiński przyszedł ostatni, razem z Krysią, Krysia ugrzęzła przy bufecie, a Liwiński łapał kierownika lokalu, gadał z dziennikarzem, przez dłuższą chwilę sprzeczał się z jednym brydżystą, chyba o termin zaplanowanego turnieju, doszli do zgody, znów latał za kierownikiem, wreszcie ściągnął Krysię ze stołka i poszli na dół. Razem z Januszkiem, który trwał przylepiony do bufetu, co najmniej od godziny i na krok się nie ruszył, dopiero Krysia go uaktywniła. No i znaleźli zwłoki…
No dobrze, a kto był na dole wcześniej? Przed nimi?
Niewątpliwie ofiara. Poręcz. Pewnie, że go tu znali, wszędzie go znali… No, może nie wszyscy, ale niektórzy z pewnością.
A oprócz niego? Kto schodził na dół?
No i tu, na dobrą sprawę, każdy widział każdego. Z zeznań należałoby wnioskować, że na dole był komplet gości, a pomieszczenia górne świeciły pustkami, aczkolwiek zazwyczaj dół bywał zamknięty, zaś kompletem dysponowała góra. W dodatku niektórzy z tych, co byli na dole, zdążyli już wyjść…
Zważywszy, iż z tego dołu i góry wyraźnie wynikało rozdwojenie większości jednostek ludzkich, komisarz zażądał ścisłości. Kiedy w ogóle denat tu przyszedł?
A cholera go wie. Wchodzącego widziały tylko trzy osoby i było to co najmniej przed godziną, pozostali zauważyli go, jak już był, możliwe, że jego przybycie widział ktoś więcej, ale już go nie ma. Czworo świadków przyznało się, że z nimi rozmawiał, ale co to za rozmowa, parę słów zamienili, cześć, siemasz, jak leci, czołga się, i tyle.
Sam przyszedł, czy z kimś?
Sam. Nic podobnego, z jakimś takim obcym. Jakim znowu obcym, z Majewskim! Wcale nie, Majewski przyszedł z Bożenką. Nie razem weszli, tylko po kolei, a za nimi jeszcze jeden, ale nie wiadomo, kto, nieznajomy. W końcu nie wszyscy się znają wzajemnie, obca gęba może się pokazać, lokal jest dostępny bez ograniczeń.
Jak wyglądał nieznajomy?
Przeciętnie. Solidny dosyć, ale zwyczajny. Miał chyba coś na głowie. Nie na głowie, tylko na twarzy. Wąsy. Nie wąsy, brodę. Jaką tam brodę, ogolony, plaster opatrunkowy. Nic podobnego, wyłącznie okulary. Ciemno tu dosyć i słabo widać. Poza tym jeszcze ktoś wchodził i dlaczego akurat ten jeden nieznajomy ma być taki ważny? Nie odznaczył się niczym.
Kiedy dokładnie Poręcz poszedł na dół?
Zaraz po Majewskim. Majewski poleciał na dół prawie od razu, bez Bożenki, z kimś tam był umówiony. I jeszcze ktoś z nim poszedł, Majewski kiwał na niego, a Poręcz poszedł prawie tuż po nich, ale jeszcze ludzka postać schodziła, ludzka postać wychodziła, tak się kręcili tam i z powrotem, trudno mieć pewność w tym oświetleniu. Wyszli wszyscy razem, można powiedzieć prawie grupowo, a w ogóle tak całkiem pojedynczo to zeszła na dół tylko Marta Formal. Była tu, przyleciała akurat, jak oni schodzili. Nie, przyleciała później. Nic podobnego, wcześniej. Równocześnie.
Więcej możliwości nie było, albo wcześniej, albo później, albo równocześnie. Pokręciła się między ludźmi, szukała takiego Woźniaka, kamerzysty, pytała o niego, o, właśnie! Woźniak też był i schodził na dół, ale to było znacznie wcześniej, wyszedł i chyba poszedł, nikt nie był pewien, bo może jeszcze nie poszedł, więc tak go szukała. Kawę piła… nie kawę, tylko piwo, a wcale nie, piła wodę mineralną, niemożliwe, żeby Marta Formal piła wodę mineralną zamiast piwa, to byłoby przeciwne naturze! Ktoś sobie do niej zadowcipkował, że, po co jej Woźniak, skoro jest tu jej cud stulecia, Poręcz, więc zionęła ogniem z pyska i tak chwilę poziała. No, dłuższą chwilę. A potem wszyscy widzieli, że zeszła na dół, zła jak diabli, sama, jakoś był spokój, po czym wyszła i od razu poszła sobie całkiem. Wszyscy zaczęli plotkować między sobą i nikt nie patrzył na przejście.
A potem zszedł Liwiński i Krysia znalazła trupa…
A ten Majewski z przyległościami jest tu jeszcze?
No pewnie, że jest, siedzi i w nerwach koniak za koniakiem obciąga, jeszcze dwóch z nim czeka, bo każdy zna życie, wiedzą, że ich pan komisarz nie ominie.
Pan komisarz nie zawiódł. Od Majewskiego z przyległościami dowiedział się, że Poręcza w ogóle żaden z nich nie zna, że owszem, ten brodaty okularnik, rzeczoznawca budowlany, czekał na dole na Majewskiego, zajęty segregowaniem zdjęć, że ktoś tam jeszcze z kimś rozmawiał i byli to chyba jacyś z branży literackiej, że Majewski przywlókł ze sobą kosztorysiarza, załatwili swoje sprawy, jakieś osoby wchodziły i wychodziły, możliwe, że wśród nich był Poręcz, potem wyszli, literaci przed nimi, oni zaraz za i te jakieś osoby również. Ktoś został, ale nie wiedzą, kto, może właśnie Poręcz i żaden nie da głowy, ile ludzkich sztuk zostało, jedna, dwie, czy nawet trzy. Tam ciemno i zakamarki, po kątach nie patrzyli.
Nikt nie był w stanie porządnie wyliczyć, ile tych ludzkich sztuk zeszło, a ile wyszło. No, wyszło o jedną mniej, to pewne.
Zatrzymane w lokalu grono świadków już szumiało motywami.
O tak, Poręcz miał wrogów. Ale właściwie wrogów w odwrotną stronę, to znaczy on ich uważał za wrogów, a oni go mieli gdzieś. Wisiał im dokładnie. I gdyby to Poręcz kogoś kropnął, wszystko byłoby zrozumiałe, ale jego…? A komu by się chciało? Napaskudził…? Przesada, próbował napaskudzić, ale nie było tak znów trudno odkopać go od żłobu, na co komu takie figle z kodeksem karnym?
Jedyna osoba, której rzeczywiście zaświnił egzystencję, to Marta Formal. Ona owszem, ostra dziewczyna, wyszła z impasu, ale na sam widok byłego, pożal się Boże, amanta, mogła stracić równowagę…
Wprost z mrocznych podziemi stosowna ekipa udała się do Martusi, która, niestety, była już w domu i beztrosko otworzyła drzwi.
Zdenerwowałam się na Ostrowskiego, bo ta cała relacja stanowiła jeden przeraźliwy groch z kapustą.