– Nie, to znaczy tak, trzeźwa, rzecz w tym, że na samym początku znajomości, jeszcze nie wiedziała, z czym ma do czynienia, to było krótko po rozwodzie. Zdaje się, że matkę na ulicy spotkała i matka ich tam zawlokła…
– Dziwię się. Nasłuchałam się o tatusiu od sąsiadki z dołu i na miejscu Ewy uciekłabym do Australii. Dalej się nie da, ale możemy sprawdzić na globusie.
Butelka wina jeszcze nam nie wyszła do końca, a mimo to poleciałyśmy do mojej pracowni oglądać globus. Nie skorzystałam z propozycji Lalki, żeby go przedziabać na durch drutem do wełny, bo i bez drutu okazało się, że w grę powinna wchodzić raczej Nowa Zelandia. Bardzo dobrze, klimat tam przyjemniejszy. Ustaliłyśmy przyszłość Ewy Marsz, bezwzględnie powinna wyjechać do Nowej Zelandii.
– Ona w tym całym kołowrocie w ogóle zmienia mieszkanie i z Kubusia Puchatka całkiem się wyprowadza – przypomniała sobie Lalka, kiedy wlewałam do kieliszków resztę wina. – Tu mi się właśnie pomieszało…
Pomyślałam, że jednak miałam rację, należało ponumerować tematy.
– …bo ciągle mieszkiwała po różnych, korzystała, że ktoś wyjeżdżał albo co, rozumiesz, trochę gach, trochę ludzie, trochę wracała do siebie, jak ten płaziniec wyjeżdżał, ale ma serdecznie dosyć i chce się wreszcie ustabilizować tak, żeby zniknąć Poręczowi z horyzontu…
Zwróciłam jej uwagę, że teraz to już niepotrzebne.
– A, rzeczywiście… No to kłopot z głowy. Powiedz mi od razu, tak na wszelki wypadek, kiedy ona powinna mieć alibi. I w ogóle powiedz całą resztę tego, co wiesz, niech ja jej mogę powtórzyć!
– Dużo będzie – ostrzegłam. – Masz, czym pisać?
Długopis Lalka miała własny, papierem dysponowałam w obfitości. Otworzyłam drugą butelkę wina i wyjawiłam szczegóły śledcze.
– U Wajchenmanna znaleźli odcisków palców od groma i trochę, w ogrodzie ślady butów też, to znaczy odgadli, że to ślady butów, bo on miał automatyczne podlewanie, które włączyło się samodzielnie przed odkryciem zwłok…
Tego, nawiasem mówiąc, zdążyłam się dowiedzieć od pana Tadeusza.
– Zwłoki zalało? – zainteresowała się Lalka.
– Nie, na tarasie leżał, taras wąski, sprawca mógł stać na trawie i nawet nie był mokry, bo wedle opinii lekarza podlewanie ruszyło, co najmniej godzinę później. Znaczy, uciekł suchy. Podejrzane osoby, po pierwsze ja, po drugie Waldemar Krzycki, jego asystent, Magda Krzyckiego wybiela… Cholera – zaniepokoiłam się nagle. – Czy ten Krzycki ma alibi? Wolałabym, żeby miał, bo sama Magda może nie wystarczyć, a jestem po jego stronie…
– Nie znam ani Krzyckiego, ani Magdy, więc możesz mówić dalej – zarządziła Lalka surowo. – Później do niej zadzwonisz. Czy tam do tego Krzyckiego, wszystko jedno.
Pomysł wydał mi się doskonały. Kontynuowałam.
– Zadrażnienia miał z jednym takim, pisarz w zasadzie, ale nie w moim guście, a zarazem scenarzysta początkujący, i okazuje się, że oprócz Kossak – Szczuckiej, Wajchenmann czaił się na Tyrmanda. „Zły” mu się przypomniał, a co obaj razem do spółki mogliby zrobić ze „Złego” wolę sobie nawet nie wyobrażać, bo szanuję własne życie i zdrowie. Tu właśnie podobno ruszyły ostre zadrażnienia i sama gotowa byłabym stawiać na pisarza… chociaż może raczej na Tyrmanda osobiście, ale odpada z przyczyn zasadniczych… i nawet znaleziono drobne notatki w niechlujnym stanie, ale znów, z drugiej strony, gdyby to był współautor dzieła, notatki powinien podwędzić. A zostały. Więc nie wiadomo. Zresztą, zdaje się, że w ogóle nie wchodził do domu, z ogrodu go kropnął. Ponadto jeszcze parę osób, których w ogóle nie znam i nawet nazwisk nie pamiętam, ale motywy mają tak do siebie podobne, że tylko alibi ich ratuje.
– Wolałabym o znajomych – mruknęła Lalka i przypomniała o datach i godzinach.
Musiałam posłużyć się kalendarzem. Zapisała wszystko, co trzeba.
– Jeszcze nie wiem, jak wykosili Poręcza – wyznałam z niezadowoleniem. – Wajchenmann i Drżączek jednakowo, strzały z broni palnej, Zamorski, o, proszę, masz znajomego, dostał w łeb przedmiotem twardym dosyć ozdobnym, a jak Poręcz, nie mam pojęcia i nawet żywię poważne obawy, że Martusię poniosło, nie mogę się dodzwonić ani do niej, ani do jej córki. Ale ona przy sobie zbrodniczych narzędzi raczej nie nosi, a skoro Poręcz ogólnie mieszka w Warszawie, nie spodziewała się go chyba w Krakowie i nie mogła się przygotować.
– Mówisz, że tam kamienne. I stare. Nie obruszył się przypadkiem któryś kamień?
– A cholera go wie…
– Czekaj, a u tego… zaraz… drżączka to trawa dekoracyjna, ja zawodowo znam takie rośliny… Drżączek… co u niego znaleźli?
– Też odciski palców, liczne teksty w komputerze i mnóstwo papierów. Głównie fragmenty twórczości, ze trzy nowe scenariusze podobno sobie wymyślił, co jeden, to gorszy. I próby przerabiania na filmy paru książek, w tym jedną taką, którą wyjątkowo lubię i już za tę jedną sama bym go zabiła!
– Właściwie wcale się nie dziwię, że byłaś podejrzana – stwierdziła Lalka łaskawie. – Ewa też pasuje, dziki fart, że wyjechała. Nie ma jeszcze kogoś, kto tak samo albo podobnie został ściachany?
Prawie poczułam się obrażona, niejako w zastępstwie.
– Nie rozśmieszaj mnie, od Szekspira… co ja mówię, od Homera poczynając, do tej pory, co najmniej parę setek by się znalazło…
– Nie, tym nieżywym dajmy spokój, najwyżej straszyliby po nocach, bo w żadne klątwy mumii nie wierzę. Szczególnie taka na przykład Emilia Bronte, córka pastora, już ją widzę, jak w charakterze ducha łapie spluwę i wali. Czy ktoś w ogóle w to wnika?
Zastanowiłam się, zawahałam i zatroskałam.
– Otóż widzisz, nie jestem pewna. W obawie o Ewę Marsz unikałam wszelkich sugestii, w każdym razie starałam się unikać, ale boję się, że za późno. Z początku, w rozpędzie, ględziłam do nich na ten temat i nie pamiętam, co. Zlekceważyli mnie i nabrałam nadziei, że samodzielnie na tym tle nic im nie przyjdzie do głowy, oni preferują raczej motywy konkretne, rabunek, konkurencja, miłość – zazdrość – zemsta, te takie więcej życiowe. W literackie chyba mocno powątpiewają. Poza jednym, zdaje się, że jednemu na myśl przyszło… Ale skoro ona ma alibi, mogę im teraz żywiej podsunąć.
– Bardzo dobrze, podsuń, niech coś wykryją, bo sama jestem ciekawa. Czekaj, teraz prywatne…
Przerwałam jej, bo koty zaczynały promieniować tajemniczymi fluidami, wszystkie naraz i bardzo zgodnie. Wiedziałam, o co im chodzi, resztki z misek zostały dokładnie wylizane nie wiadomo, kiedy, nadszedł czas posiłku. Widziały mnie przez szybę i wywierały nacisk, jeszcze nieurażone, ale już lekko zdziwione opieszałością obsługi. Przeszkadzały mi te bodźce zewnętrzne, wolałam się ich pozbyć, szczególnie, że karmienie nie stanowiło wielkiej uciążliwości i wymagało ledwo paru minut.
Lalka przeczekała moje manipulacje z pełnym zrozumieniem i wręcz z przyjemnością. Jeśli się lubi koty, ich widok koi wszelkie uczucia i napełnia roztkliwieniem nawet najgorszą zołzę. O ile oczywiście zołza jest zdolna lubić koty…
– Coś ty! – zgorszyła się Lalka, kiedy wyjawiłam jej swoją wątpliwość. – Lubić koty, dla zołzy to zbyt szlachetne uczucie. A propos, wyraźnie ona mi tego nie powiedziała, tylko takie strzępeczki z niej wylatywały, ale połapałam się, że chyba o matce chciałaby się czegoś dowiedzieć. O tatusiu mniej…
– O tatusiu, jak sądzę, chętnie by usłyszała, że wpadł pod tramwaj – przerwałam jej zimno. – Do niego to podobne, żeby jeszcze i motorniczemu miły żarcik wywinąć. Z tym, że na śmierć, bo jako paralityk wykończyłby cały obóz przetrwania. Mamusia przydeptana koncertowo, o czym Ewa zapewne świetnie wie, trwa to bez zmian, teraz opiekuje się małżonkiem w sanatorium, zdrowa, o żadnej chorobie sąsiadka nie napomykała, sanatorium zresztą, jak wywęszyłam, też takie lipne, więcej dla przyjemności niż z potrzeby. O, proszę, poluj tylko z potrzeby, nie dla przyjemności, Kipling też spieprzony!
– Kipling trudny.
– Trzeba było się nie brać. Czego kto nie potrafi, niech się za to nie łapie.