Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po tych doznaniach chorobowych przyszłam do siebie nawet dość szybko. Nic nikomu nie rzekłam, obserwowałam tylko pilnie, jak się służba czuje. Najmniejszych oznak słabości nie dostrzegłam w nikim, na wszelki wypadek potajemnie wyrzuciłam czekoladki, już napoczęte, które podobno Armand przyniósł, do kanalizacji je po jednej wsypałam, żeby ich psy nie zjadły. Produkty spożywcze w kuchni obejrzałam z uwagą pod pozorem szukania śledzi marynowanych, na które nagle nabrałam ochoty. Było to zresztą prawdą, ni z tego, ni z owego apetyt na śledzie marynowane poczułam zgoła szaleńczy, nic innego do ust bym nie wzięła, jak tylko te śledzie. Znalazły się, owszem, rolmopsy, niedawno sporządzone, pół słoika ich jeszcze zostało. Zjadłam je z taką zachłannością, że prawie miałam łzy szczęścia w oczach, ale też, trzeba przyznać, że po zmarnowanym śniadaniu czułam się zdrowo głodna.

Zjadłam je i nic mi nie było.

Mdłości lekkie odezwały się we mnie nazajutrz przy wstawaniu i znów zawrót głowy, ale tak słaby, że za resztki wczorajszej dolegliwości go poczytałam i spokojnie pojechałam na konny spacer. Gwiazdeczka jakoś ostatnimi dniami normalne posłuszeństwo okazywała i żadnych fochów nie stroiła, więc miałam z tej przejażdżki samą przyjemność. Po powrocie natomiast…

Siwińska najwidoczniej słoninę i boczek na smalec zaczęła topić, bo przez kuchenne okno zapach mnie zaleciał. Co potem nastąpiło, lepiej nie mówić, byłam pewna, że umrę w męczarniach, wezwać Gastona chciałam, jednakże do wydania nie tylko poleceń, ale nawet głosu, sił mi zabrakło. Zdziwiona, że wciąż jeszcze żyję, opuściłam wreszcie łazienkę i na fotelu przy oknie usiadłam, oddychając głęboko.

Lekarz był mi potrzebny, to mi nareszcie zaświtało w głowie. Skądże go miałam wziąć? O Boże, Philipa Villon z Francji ściągać…? Nonsens, niemożliwe, żeby w Warszawie nie było lekarzy, jakże się z nimi sprawę załatwia? Nie znałam żadnego, nie wiedziałam w ogóle, gdzie i jak go szukać!

Byłabym zadzwoniła do Moniki, gdyby nie obawa, że u niej natknę się na Armanda, a jemu z pewnością nie chciałam z choroby się zwierzać. Kogo więc zapytać? Romana oczywiście, on mi przecież wszystkie sprawy załatwiał, jedyny,, który wiedział, skąd moje trudności się biorą!

A jednak tym razem jakaś dziwnie skrępowana byłam. I niby dlaczego? Wszak on pierwszy mógł pojąć, że Armand usiłuje mnie otruć, innym osobom musiałabym Bóg wie co tłumaczyć. Ale tak zostawić sprawy nie mogłam, jakieś leczenie było mi niezbędne.

Przemogłam się.

– Chyba panu Guillaume sztuka się powiodła – rzekłam ponuro, wezwawszy go, wciąż siedząc przy tym otwartym oknie. – Strułam się czymś. Czy Roman wie, jak się tu wzywa doktora?

– To znaczy, że zwariował – odparł Roman z wielką stanowczością. – Albo na pieniądzach krzyżyk położył i tylko się mści. Doktora można wezwać, oczywiście, nawet wiem o dobrym, ale radziłbym jaśnie pani inaczej. Jakieś badania mogą być potrzebne, analizy, więc może lepiej do lecznicy pojechać, gdzie wszystkie specjalności są na miejscu i wszystko da się sprawdzić na poczekaniu. Jeśli jaśnie pani przecierpi do jutra, ja tę sprawę załatwię, pojedziemy i nawet czekać nie będzie potrzeby.

Zgodziłam się. Już znów się czułam doskonale i byłam pewna, że jutra dożyję. Piątek to miał być, wieczorem Gaston przylatywał, sama myśl o nim zdrowia mi dodawała. Do tego stopnia, że z pewnością zaniedbałabym kurację, gdyby nie to, że o poranku okropne objawy wystąpiły, tyle że mniejsze już i krótsze, dostateczne jednakże, żeby mnie porządnie przestraszyć. Pojechałam do owej lecznicy.

Zaś o godzinie drugiej po południu wstyd mi było przed samą sobą i nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Dorosła kobieta, tak śmiertelnie głupia, że nic jej do głowy nie przyszło! Zatrucie, cha, cha…!

Najzwyczajniej w świecie byłam w ciąży.

Sama postanowiłam po Gastona pojechać na lotnisko, bo tylko w cztery oczy mogłam nowinę wielką mu powierzyć, Bogu przy tym żarliwie dziękując, że mnie ustrzegł od zażyłości z Armandem. Gdybym się z nim wygłupiła… Aż dech mi zaparło na myśl, że teraz sprawcy sama nie byłabym pewna, a on może nawet sobie zasługę by przypisał. A tak, że nikt inny mnie nie tknął, jak tylko Gaston, mogłam mieć pewność triumfującą!

Uzupełnienie zakupów okazało się niezbędne, wysłałam zatem do marketów Romana z Siwińską, każąc wybierać co najlepsze, sama upiększaniem własnej osoby zajęta. Niecierpliwość jednakie tak mnie pchała, że niemal tuż za nimi wyjechałam, choć jeszcze było za wcześnie, a Zuzia za mną z grzebieniem biegała. Nikt już w domu nie miał wątpliwości, którym kuzynem jestem zajęta, i nawet o dacie ślubu wszyscy wiedzieli, możliwe, że ode mnie, Gastona przy tym w pełni aprobowali, bo od pierwszej chwili dawał się lubić, a przy tym polski język znał. Roman mu chyba takie reklamę zrobił, a wiadomo przecież, jak życzliwość domowników życie ułatwia.

Wyjeżdżając z bramy, jeszcze w oddali mercedesa widziałam. Pojechałam za nim asfaltową ulicą przy lesie.

I nagle, mimo przejęcia tą upragnioną odmianą w moim życiu, z głową i sercem pełnymi Gastona, jakimś cudem wśród zarośniętej łąki dostrzegłam bialo-zieloną barierę. Mignęła mi w oddali za krzewami i wysoką trawą. Nie przez nią, ale obok niej musiałam przejechać, choć w odległości się wznosiła, niejeden raz już tak przejeżdżałam i nic się nie działo, ale teraz nagle jakby mi wszystko w środku skamieniało. Na myśl, że tuż za nią miałabym się nagle znaleźć w wolancie na przykład, choćby i sama powożąc, w kostiumiku o krótkiej spódniczce, z moim pałacem za plecami, z Armandem na karku, z Gastonem w Paryżu, bez uzgodnionej daty ślubu, bez telefonu, bez światła elektrycznego, bez łazienek… no, może z jedną, którą mi wszak kończyli robić… bez żadnych innych udogodnień, w środku całego towarzystwa, wpatrzonego we mnie i chciwego plotek… i w ciąży…!!!

Wdowa od przeszło roku, w brzemiennym stanie…!!!

I bez tych lekarzy, bez kliniki lśniącej czystością, pełnej urządzeń, które życie mogły zapewnić… Z konowałem naszym, z babą wiejską, która plując na palce noworodkowi oczy przemywała, z groźbą gorączki połogowej… W brudzie, co tu ukrywać, wszak brudny był ten mój wiek dziewiętnasty, wszak w jednej wodzie wszystkie talerze były płukane, wszak srebra lśniące, ale kurz cały z miejsca na miejsce tylko przepędzany… Zmiłuj się, Boże, nade mną…!!!

Dziką paniką ogarnięta, byłabym się z pewnością zatrzymała przed ową granicą, jaką mi przeklęta bariera wyznaczała, ale do najmniejszego ruchu nie czułam się zdolna. Stopy mi na pedałach skamieniały, ręce na kierownicy, samochód jechał. Zamknęłam oczy i na moment jakby w pustce jakiejś czarnej i potwornej się znalazłam…

Otworzyłam oczy, czując, że coś innego w dłoniach trzymam.

No i trzymałam. Lejce. Zgadłam jakoby w jasnowidzeniu, wolantem jechałam po gruntowej drodze, w jednego konia, nie myśląc nawet, rozpoznałam Patryka po dwóch białych cętkach na zadzie. Stary las szumiał mi blisko.

Jeszcze ta odrętwiałość okropna we mnie trwała, kiedy daleko przed sobą, za osłonionym zielenią zakrętem, ujrzałam wolno jadącą karetę i już wiedziałam, nie wiadomo skąd, że jest to kareta pani Porajskiej. Kurz okropny się nagle wokół niej podniósł, przez chwilę tylko chmurę było widać, aż wyłonił się z niej powozik w dwa konie, wielkim pędem ku mnie lecący. Do żadnego myślenia nadal nie byłam zdolna, ale ręce same, bez mojego udziału, umiejętnie do roboty się wzięły. Wstrzymały Patryka, na miejscu zawróciły wolancik, lekkim kłusem poprowadziły go w przeciwną stronę. Przed sobą ujrzałam aleję, wiodącą do pałacu, którego kominy już wśród drzew się pojawiały.

Przed myśleniem wciąż coś się we mnie broniło, ale rozumiałam przynajmniej, co widzę. Owszem, siebie na koźle, w spódniczce do pół uda, kosiarzy na łące obok, którzy czapki przede mną zdejmowali, szlag niechby trafił te ich czapki, wjazd już dosyć bliski do mojego parku, rękawiczki na dłoniach dokładnie takie same, w jakich wyjechałam… Wybrzuszenie na palcu dawało się zauważyć, pusta ciekawość mnie zdjęła, czy też jest to zaręczynowy brylant od Gastona…?

78
{"b":"100511","o":1}