– I trzymała pani tę odzież pod pachą…
– Tak. Byle jak zwiniętą. I na dole spotkałam panią, ale pani była obca, nie miałam pojęcia, że mnie pani rozpozna…
Uwierzyłam jej. Pasowało to wszystko do obrazu całej sytuacji. Mówiła bez zahamowań, jakby do siebie, jakby z ulgą, że wreszcie może powiedzieć. I trochę tak, jakby właściwie było jej obojętne, czy ktokolwiek w to uwierzy. Generalnie robiła wrażenie zaprzątniętej czymś zupełnie innym, jakimiś sprawami, wobec których zbrodnia stanowiła wydarzenie marginesowe. Rozumiałam Henia, w rezultacie była mniej podejrzana niż ja.
– Będę musiała powiedzieć, że panią tam spotkałam – powiadomiłam ją z niechęcią. – Jeżeli wyjdzie na jaw samo, posądzą nas o spółkę, a i tak już niezbyt dobrze wyglądam.
– Niech pani mówi. Mnie nie przeszkadza, przyznam się i wyjaśnię. Może nawet zadzwonię do tego porucznika, który tu był, i uzupełnię zeznania. On ma jakiś numer telefonu?
Dałam jej telefon Henia i doznałam ulgi. Pokazała mi zdjęcia, bo byłam ich ciekawa i sama poprosiłam. Znów Henio miał rację, tymi zdjęciami była ciągle przejęta, wpatrywała się w twarze rodziców tak, że coś z niej wręcz promieniowało. Powiedziała, że zamierza je powiększyć i ustawić w widocznym miejscu, albo powiesić na ścianie, chce na nie patrzeć, żeby się czuć człowiekiem, a nie jakimś wypędkiem, znajdą, odmieńcem, czymś poniżej rodzaju ludzkiego. Musiała jej ciotka nieźle dokopać…
Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i wyrazu twarzy wprawdzie nie zmieniła, ale nagły rumieniec był wyraźnie widoczny. Przysięgłabym, że chłopak.
– Ach, jesteś… – powiedziała. – Tak, oczywiście, będę już w domu. Nie, nie zdążę. Dobrze… Odłożyła słuchawkę i zrobiła się nieco roztargniona. Nie miałam wątpliwości, to rym właśnie była naprawdę przejęta, a reszta świata w gruncie rzeczy wcale jej nie obchodziła. Gotowa byłam położyć głowę na pniu, że wszystkie zbrodnie od początków dziejów ma w nosie i żadnej nie popełniła. Normalna sprawa, była zakochana i dziwne byłoby, gdyby nie. Faceci też mają oczy w głowie i takiej dziewczyny odłogiem nie zostawią.
Dałam jej spokój i czas do wieczora. Przypomniałam o telefonie do Henia…
Fertyczna Właduchna Rajczyka wiedziała znacznie więcej, niż wyjawiła na początku, w oficjalnych zeznaniach. Janusz starannie pominął sposoby, jakimi skłonił ją do puszczenia farby, podejrzewałam, że zużył dużą ilość uroku osobistego i z pół litra likieru, bo robiła wrażenie osoby łasej na tego rodzaju trunki, nie wnikałam jednakże w szczegóły, on zaś zrelacjonował mi w zamian całą jej opowieść, snutą kawałkami. Być może z każdym kieliszkiem nabierała barw. Głównym tematem opowieści był oczywiście Rajczyk. Ten wuj-murarz, który w końcu okazał się wujem bardzo słabo przyszywanym, to był taki łomot nieużyty i złośliwy. O skrytkach, to owszem, ględził aż się niedobrze robiło, na pytania o miejsca natomiast odpowiadał wyłącznie jadowitym chichotem. Z hipoteki Rajczyk musiał wydłubać, co się dało, bo nazwiska wuj czasem wyjawiał, a nie tylko dla pradziadka robił, dla różnych innych też. Dwa razy znalazł skarb, raz taki całkiem prawdziwy, a drugi raz barachło, głównie papiery. Naukowe, jakąś rozprawę historyczną, czy coś podobnego, a na co to komu. Tego pomagiera też znała, no, prawie znała, wiedziała o nim, na oczy go widziała ze dwa razy, bo w ogóle obaj się z tą znajomością ukrywali, ale wie, że mu na imię Dominik. Taka jedna się go czepiała, incydent się przytrafił i stąd znajomość imienia.
O incydencie pani Właduchna opowiadała z lubością i detalami. Raz ta jedna przyszła do Rajczyka szukać kochasia, Dominik tu jest, upierała się, a jak nie jest, to był, albo będzie. Rajczyk ją pogonił, wściekły był, żadnego Dominika nie zna, tak twierdził, a potem ten Dominik rzeczywiście przyszedł, od podwórza się przemknął, nikt nie widział, ale ta jedna wypatrzyła, bo wcale nie poszła precz, tylko czatowała. Już piekło na ziemi zaczęła mu robić, ale on ją raz-dwa-trzy przyciszył i przez to podwórze wyprowadził. Chuda Heńka podobno na nią mówili, Właduchna w tych sferach znajomości nie posiada, ale przypadkiem słyszała, jak ktoś tam coś chlapnął i zgadzałoby się, sama skóra i kości, taki wypłosz rudy. Tej chudej Heńce Dominik musiał za dużo gębą nakłapać i Rajczyka o mało szlag przez to nie trafił Ile to było, już ze dwa lata prawie…
W rym momencie Janusza tknęło. Zawsze zdumiewała mnie jego pamięć zawodowa, działała jak brydżowa albo jeszcze lepiej. Chuda i ruda, takie słowa padły w ekipie śledczej przeszło półtora roku temu. Tyran poniósł wówczas klęskę dochodzeniową. Znaleziono zwłoki facetki w plenerze blisko jeziorka Czerniakowskiego, zabita uderzeniem w głowę twardym przedmiotem, przedmiotu nie odzyskano, sprawcy nie ustalono. Podejrzenia padły w pierwszej chwili na jej amanta, ale amant najprawdziwiej w świecie w chwili zabójstwa znajdował się na chrzcinach w Mławie. Sprawdzono to dokładnie, był ojcem chrzestnym i trzymał na rękach noworodka, ksiądz zaświadczył, że go widział na własne oczy, nie dość na tym, sierżant mławskiej policji, krewny szczęśliwych rodziców, przez całe przyjęcie siedział obok niego, alibi nie do podważenia. Skoro nie amant, przepadło, innych podejrzanych nie było, ewentualnie był nadmiar, cała czerniakowska żulia i liczni klienci z odległych stron. Nazywała się Henryka Pociąg i była ruda z natury…
– Związek pomiędzy kłapaniem gębą a wyciszeniem świadka bije w oczy – orzekłam bez wahania. – Wyobrażam to sobie tak, że umówili się z Rajczykiem i specjalnie wybrali chrzciny, ten Dominik wyjechał, a Rajczyk ją trzasnął. O żadnej znajomości nie mogło być mowy, sama Właduchna zaświadczy, że raz jeden wygonił ją z domu i na tym stosunki towarzyskie uległy zakończeniu.
– O ile sobie przypominam, Rajczyk wtedy w sprawie w ogóle nie wyszedł – wspomniał Janusz. – Czekaj, jak ten Dominik się nazywał… Jakiś ptak…
– Piegża – podsunęłam uczynnię.
– Nie wygłupiaj się. Zaraz… Sroczka chyba… Albo Sroczek…
– Przypuszczam, że łatwo będzie go znaleźć?
– Jasne. Ponadto, czekaj, to nie koniec. Usłyszałem więcej. Była tam jeszcze dodatkowa zgryzota, nieużyty wuj umarł, ale została wdowa. Pani Właduchna dokładnie sprawy nie znała, ale z jej gadania wydedukowałem, że wdowa żadnych porządków nie robiła i niczego nie wyrzucała, zatem po wuju zostały rozmaite papiery. Do tych papierów Rajczyk bardzo się pchał i w pewnym stopniu się dopchał. Podejrzewam, że między innymi znajdowały się tam stare rachunki za różne roboty, a na tych rachunkach nazwiska i może nawet adresy. Logicznym dalszym ciągiem jest hipoteka…
– Odwaliłeś za Henia piękną robotę – pochwaliłam go. – Heniowi by tak nie wyszło, bo ona wie, że to glina. Poza tym, stwierdzam stanowczo, że policjant na emeryturze to coś znacznie lepszego niż policjant w służbie czynnej, primo, już się tak nie naraża, secundo, nikt go nie wyrywa ze snu o głupich porach, a tertio, nie milczy tak kamiennie do tej swojej. Szlag by mnie trafił, gdybyś mi tu robił za niemowę.
– Ukryłbym wszystko, gdybyś z tym Dominikiem była zaprzyjaźniona – odparł beztrosko. – O ile wiem, nie jesteś. Coś strasznie pięknie pachnie, czy to na wabia dla Henia? Nie moglibyśmy zacząć bez niego?
– Jeśli nie przyjdzie za dziesięć minut… Henio jakby usłyszał, pojawił się po dziesięciu minutach, kiedy akurat wyciągałam kaczkę z piecyka. Powęszył już w progu, łypnął okiem, oblicze mu się rozjaśniło.
– Moja była żona, która wytrzymała ze mną tylko dwa lata, wcale nie umiała gotować – oznajmił rzewnie. – Żeby nie wy, umarłbym z głodu, bo nie mam kiedy się odżywiać. Więc przynajmniej kolacja…
– Przystawki będą na drugie danie, bo kaczkę należy jeść na gorąco – zarządziłam, stawiając na stole głęboką brytfannę. Przeszkadzała okropnie, ale wszystkim było przyjemnie patrzeć na upieczony drób, należało tylko uważać, żeby na razie nie dotykać jej gołą ręką.
Pozwoliliśmy Heniowi zaspokoić pierwszy głód. Janusz odczekał z rewelacjami pani Właduchny aż do końca pieczystego, żeby się przypadkiem nie zmarnowało. Miał rację, Henio z ostatnim kawałkiem kaczki w zębach rzucił się do telefonu.