W ukryciu prawdy także przed moim własnym, prywatnym policjantem dopomógł ten od awantury. Umówił się z nami w Konstancinie, wyjaśniając, że pilnuje domu swojej siostry, która akurat wyjechała i wraca za tydzień. Możemy poczekać tydzień i umówić się w mieście, albo odbyć wycieczkę. Bez sekundy wahania wybraliśmy wycieczkę, co, bardzo szczęśliwie, zajęło także czas. Nie musiałam siedzieć i patrzeć mu w oczy.
Ten od awantury okazał się dość krewki, ale poza tym kulturalny i dobrze wychowany. Mieszkanie, razem z żoną, oglądali nie dla siebie, tylko dla syna. Z kontraktów wraca i gdzieś będzie musiał się podziać z całą rodziną, synowa i dwoje dzieci, zanim sobie coś wybuduje, na tej Willowej jest duży metraż, więc poszli popatrzeć. Pośrednik chyba oszalał, żeby ludzi na coś takiego napuszczać. Brudno tam było potwornie, śmierdziało mówiąc wprost, mieszkanie rzeczywiście duże, ale zapuszczone przerażająco. Na zapuszczenie jeszcze można zaradzić i nie w tym rzecz. Koszmarna baba tam była, nienormalna zapewne, bo wymyśliła sobie cenę jak za apartament w królewskim pałacu. W dodatku stawiała warunki nie do przyjęcia, mieszkanie sprzeda, pieniądze dostanie, po czym dopiero przeprowadzi remont, a wyniesie się i odda lokal nabywcom dopiero, jak wszystko będzie zrobione. Może to trwać i dwa lata na przykład, trzeba upaść na głowę, żeby się zgodzić. Proponowała także drugi wariant, sprzedaż mieszkania bez służbówki przy kuchni, nabywcy zamieszkają w całości, a ona zostanie w tej służbówce, wynajmie ją od nich. Również pomysł obłąkany. Ale chyba jej o to właśnie chodziło, bo przy alternatywie z wynajęciem służbówki mocno obniżała cenę Straszna jakaś megiera, awanturnicza i agresywna, bardzo antypatyczna, wyszli od niej oburzeni i zdenerwowani w najwyższym stopniu. Pośrednik powinien sprawdzać, z kim ma do czynienia i nie narażać ludzi na głupie stresy.
Zgodziliśmy się z nim w pełni i opuściliśmy willę siostry.
– Nie do uwierzenia, żeby wykombinowała tę kretyńską transakcję wyłącznie z chciwości – powiedziałam, ruszając. – Mam podejrzenia, a ty?
– Też. Ty masz jakie?
– Siostrzenica. Tam trwała wojna między nimi. Chciała jej zrobić na złość, ciocia siostrzenicy mam na myśli, i odebrać możliwości zamieszkania. U tej nauczycielki dziewczyna mieszka czasowo, facetka wróci i cześć. No i ciocia czyniła starania, żeby musiała zamieszkać z nią w służbówce, albo pod mostem. Co ty na to?
– Popieram. Nie wykluczam oczywiście czystej pazerności na forsę, chociaż po diabła jej ta forsa, pojęcia nie mam…
– Siedzieć na niej.
– Możliwe. Może w ogóle zwyczajne wariactwo. Może złośliwość, dokuczyć komu popadnie, w tym takiemu Rajczykowi. Może orientowała się, że on tam chce dłubać w ścianie, może wiedziała o zamurowanym złocie, może zamierzała je sama wydobyć, a on niech się potem kotłuje z nowymi lokatorami…
– Mam obawy, że tego, co się dzieje w umyśle paranoiczki, odgadnąć nie zdołamy – powiedziałam smętnie i zwolniłam obok weterynarza. – Popatrz, to jest ten narzeczony psicy moich dzieci. Spójrz, jaki piękny! Co za szkoda, że ona nie może mieć szczeniaków, nie odżałuję!
W ogrodzie przy budynku siedział wielki owczarek alzacki. Widać go było za siatką. Siedział tyłem do ogrodzenia i bez drgnięcia patrzył na dom. Wewnątrz się świeciło.
– To mieszkanie czy klinika? – zainteresował się Janusz.
– Klinika. Chociaż może raczej przychodnia. Mieszkają gdzie indziej.
– Chyba jakiś nagły wypadek, skoro w środku się świeci. O tej porze…?
– Pies nic nie mówi, ale jest pełen napięcia, widać po nim. Pewnie rzeczywiście coś tam robią z chorym zwierzęciem, może z suką. To chyba przyzwoity człowiek, ten weterynarz, skoro przyjechał specjalnie późnym wieczorem…
Zaćmienie umysłowe, które zamierzałam symulować, spadło na mnie rzeczywiście i w dodatku zaraziło Janusza. Obejrzał się wprawdzie do tyłu, kiedy się oddalałam, i pojawiło się w nim jakieś wahanie, ale na tym poprzestał. Przypomniałam to sobie zaraz nazajutrz i pomyślałam, że instynkt mają nie tylko zwierzęta. Także policjanci…
– No i wykrakałeś – powiadomił nas Henio wieczorem, ujawniając uczucia mieszane. – Nie, to ja wykrakałem. Mamy nowe zwłoki.
Pies weterynarza o wschodzie słońca podjął męską decyzję i zaczął wyć. Wył na zewnątrz i rozchodziło się szeroko. Konstancin to nie jest osiedle fabryczne i przed szóstą rano ludzie jeszcze spali. Wycie ich obudziło i najbliższy sąsiad wreszcie nie wytrzymał. Wyszedł w piżamie i zbliżył się do siatki.
– O co ci chodzi, cholero – powiedział z gniewem. – Czego wyjesz, zamknij pysk! Co cię napadło, lepsza twoja mać?!
Pies uparcie odwalał swoją robotę. Sąsiad oprzytomniał i rozejrzał się z uwagą. Brama weterynarza była otwarta, skorzystał z niej, wszedł na podwórko i z daleka ujrzał otwarte drzwi do budynku. Zaniepokoił się, także zaciekawił, podszedł i zajrzał do środka. I od razu okazało się, że pies miał rację.
Człowiek z kompletnie rozbitą głową leżał w przedsionku. Uwierzywszy psu, sąsiad go nawet nie macał, był pewien, że nie żyje. Zawrócił do telefonu.
Do Henia sprawa dotarła dość szybko, bo ktoś miał właściwe skojarzenia. Słowa „denat na gruzie” brzmiały jak hasło. Konstancińska policja weszła ostrożnie i postarała się niczego nie zadeptać, a wezwanego właściciela obiektu w ogóle nie wpuszczono do środka.
Wnętrze lecznicy przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy. Zerwana podłoga, rozkute ściany, poprzewracane meble i ogromny stos rozmaitych medykamentów, tworzyły pejzaż, po przejściu trąby powietrznej. W pierwszej kolejności usunięto zwłoki, bo zagradzały drogę, w drugiej zabezpieczono wszelkie ślady, w trzeciej zaś weterynarz sprawdził swój stan posiadania. Z niebotycznym zdumieniem stwierdził, że nic nie zginęło.
Dla Henia sprawa była jasna, znów ktoś szukał zamurowanego mienia. Dom był przedwojenny, zamieniony w lecznicę kilkanaście lat temu, a należał niegdyś właśnie do owego mitycznego pradziadka, który ukrywał wszystko wszędzie. Powinniśmy byli o tym pamiętać. Denat niewątpliwie uczestniczył w poszukiwaniach, ślady prac niszczycielskich miał na sobie, zabity zaś został w chwili opuszczania nieruchomości. Zabójca szedł za nim, walnął go w głowę cegłą i zostawił tam, gdzie padł.
– A taką miałem cholerną ochotę zajrzeć tam wczoraj! – warczał Janusz z irytacją. – Jak kretyn postąpiłem, bydlę pozbawione rozumu, ale ogłupiła mnie ta stara wariatka, po co ja w ogóle się nad nią zastanawiałem! To światło mnie korciło, niby nic, a jednak. Okazuje się, że należało sprawdzić, złapałoby się ich na gorącym uczynku i może by ten facet był żywy. Kto to jest?
– Jakiś Stanisław Burcza. Z zawodu bibliotekarz. Tamten Rajczyk leżał na złocie, a ten na papierze. Kawałek podartej notatki o właścicielach nieruchomości, chyba z akt hipotecznych. Z czego wynika, że szukają systematycznie i cholera wie, ilu ich jest, ale było co najmniej trzech. Może został jeden, samotna sierotka, bardzo bogata…
– Heniu, ty bredzisz?
– Nie, jakieś nitki – odparł Henio i wyciągnął sobie z zębów długie włókno selera naciowego. Możliwe, że przygotowałam posiłek trochę niestarannie. – Znaczy, mam na myśli, Rajczyk jeden, a tu było najmniej dwóch, a może trzech, jeszcze nie mam pewności, ten bibliotekarz i zabójca, bibliotekarz nie żyje, więc zabójca został sam, chyba że wyjdzie czwarty. A bogaty koniecznie, Jacuś twierdzi, że coś znalazł. Upiera się, że pod podłogą leżała skóra, znaczy coś skórzanego, wór, torba, teczka, dobra skóra, skoro przez tyle lat wytrzymała… Dlaczego ten cholerny pies nic nie mówił?
– Bo nie było właściciela – wyjaśniłam. – Owczarki alzackie są nastawione na obronę pana, panu nikt nie robił nic złego, więc co się miał czepiać. Ale był zdenerwowany i nie podobało mu się to grzebanie w domu. Co do mówienia, to zdaje się, że usłyszeli go wszyscy.
– Rychło w czas. Nie mógł wcześniej zacząć?
– Gdzie on tam jeszcze miał te swoje domy, ten ruchliwy pradziadek? – przerwał nam gniewnie Janusz. – Warto może również pogrzebać w aktach hipotecznych?