Ona tak nie będzie, nigdy.
Nic jednak nie zmieni faktu, że odchodzą. Odchodzą, a ona zostaje w tej cholernej pustej połówce bliźniaka i w dodatku nie wiadomo, kto się wprowadzi do drugiej połówki.
– Mamusiu, nie martw się na zapas. – Sławka cały czas obserwowała matkę i prawdopodobnie doskonale wiedziała, o czym myśli tak ponuro, a to, że użyła zdrobnienia „mamusiu”, świadczyło o jej prawdziwym wzruszeniu. – Musieliśmy kiedyś skończyć szkołę. Musieliśmy dorosnąć. Ale tak naprawdę zawsze będziemy twoimi dziećmi…
Masz ci los!
Eulalia jeździła w góry co roku, kiedy nie miała jeszcze dzieci i potem, dopóki były małe, zawsze w czerwcu, tłumacząc wszystkim, że najbardziej lubi maj, a w górach ten maj jest opóźniony, więc jeżeli jedzie tam w czerwcu, to w efekcie ma dwa maje. Kiedy Bliźniaki poszły do szkoły, przerzuciła się na sierpień, twierdząc, nie bez racji, że w lipcu zawsze leje.
Zimową wersję gór uważała za bardzo piękną, ale wolała ją oglądać na obrazkach. Wydawała jej się za surowa. Ona chciała mieć te wszystkie odcienie zieleni i błękitu, te wszystkie kwiaty, wielobarwne głazy, szumiące potoki, szaleństwo wodospadów… No i ten miękki wiatr, ciepły – przyjazny.
Marzyła też zawsze o nakręceniu filmu o górach. Nie tych groźnych, dla wspinaczy i innych odważnych ludzi, ale tych życzliwych, odpłacających miłością za miłość. Tak, tak. Eulalia uważała, że kocha góry z wzajemnością. Nigdy nie była specjalnie wysportowana, a jednak obeszła swego czasu prawie całe Tatry. Kiedy wdrapała się na Granaty, prawie rozpłakała się ze szczęścia na widok tych wszystkich szczytów wokół siebie…
W Karkonosze zaczęła jeździć z małymi Bliźniakami, bo było bliżej i miała tam wygodne lokum u dawnych kolegów swojego byłego męża. Zawsze żałowała, że nie ma z sobą operatora z kamerą.
Marzenia się jednak spełniają. Miała go wreszcie.
Zaraz pierwszego dnia zdjęciowego prawie siłą wepchnęła Marka do potoku w dolinie Łomniczki. Nie chciał, nie wierzył jej, odmawiał, pyskował, ale w końcu machnął ręką i poszedł filmować wodę spienioną wokół wielkiego kanciastego kamienia.
Pół godziny później na próżno starała się go przekonać, że należy jechać dalej. Zamoczony do kolan, skakał z kamienia na kamień i z kępki na kępkę, nie odrywając oka od wizjera kamery.
– Przekonałeś się do górskich potoków? – zapytała go z wysokości mostka.
– Jestem w trakcie – odpowiedział, wyłażąc w końcu na brzeg. – Nakręciłem ci tego trochę, zrobisz sobie ekstrateledysk pod tytułem „Lanie wody”. Gdzie teraz?
– Do Samotni. Zrobimy trochę obrazków po drodze, zdokumentujemy schronisko, rano machniemy świt w górach, pofilmujemy trochę roślinek, turystów na szlakach, jezioro, a w południe przyjedzie Stryjek i zawiezie nas na Śnieżkę. Nocujemy i robimy wschód słońca.
– To Stryjek nie zostaje z nami na noc? A jak będziemy się przemieszczać jutro rano?
– Na nóżkach. Wszystko mamy w zasięgu ręki.
– Przyjadę koło jedenastej – powiedział Stryjek. – Myślę, że samochód jednak wam się przyda.
– Nasza koleżanka nie nosi kamery, więc ma do samochodu stosunek beztroski – mruknął zgryźliwie Marek, ładując się do land – rovera. – Tę Łomniczkę warto by zrobić z góry.
– Mamy to zaplanowane na pojutrze, jak będziemy zjeżdżać w dół.
– Ale będziecie musieli zejść szlakiem, na własnych nogach – zmartwił się Stryjek. – Nie zaszkodzi ci?
W jego oczach Eulalia dostrzegła cień tamtego przerażenia z Polany.
– Nie bój się, w dół i latem mogę chodzić do woli. Zima mi szkodzi. Stój!
– Co się stało?! – Stryjek zahamował w miejscu, aż wszyscy powpadali na siebie wzajemnie, a Marek trzymający kamerę zaklął strasznie.
– Kwiatki – wyjaśniła Eulalia. – Tamta kępa. Nie wiem, co to jest, ale bardzo ładne. Zrób mi to, Mareczku.
Mareczek bez słowa wysiadł. Na ciemnym tle splątanych korzeni wysoka kępa kwiecia świeciła własnym blaskiem.
– Nie wiesz przypadkiem, Stryjku, jak one się nazywają? Pierwszy raz je widzę.
– Nie mam pojęcia. Musisz spytać Juniora. On się zna na kwiatach najlepiej z nas wszystkich.
– Kto to jest Junior?
– Nasz kolega, poznałaś go zimą, nie pamiętasz? Jeździł wam na nartach…
Eulalia skinęła głową, trochę niepewnie. Na nartach jeździła dla nich czołówka karkonoskich ratowników, a ona jeszcze nie nauczyła się wszystkich na pamięć.
Marek skończył z kępą. Eulalia miała nadzieję, że po drodze do Samotni zajadą do Bacówki na małą kawę, ale land – rover ominął Bacówkę dużym łukiem i pojechał dalej, w górę Karpacza, koło Wangu skręcając gwałtownie w stronę Rówienki. Eulalia pocieszyła się myślą, że po zdjęciach oni wrócą do Szczecina, a ona zostanie właśnie w Bacówce.
Zanim dojechali do kotła Małego Stawu, wiele razy jeszcze Stryjek z obłędem w oczach hamował, reagując błyskawicznie na wrzaski tego członka ekipy, który pierwszy dostrzegł obiekt godny sfilmowania.
Eulalia wśród ulubionych gór, z operatorem i kamerą w zasięgu ręki czuła się w pełni szczęśliwa. Kiedy Marek filmował, a Rysio biegał za nim ze statywem, ona i Stryjek siadali sobie na kamieniu lub trawie i prowadzili miłą, niezobowiązującą konwersację.
Do Samotni dojechali późnym popołudniem. Oczywiście trzeba było koniecznie sfilmować jezioro, na którym słońce, padające akurat pod właściwym kątem, wytworzyło miliardy złocistych gwiazdeczek.
– Zawsze wiedziałem, że lubisz tandetę – narzekał Marek, ale znowu nie mógł oka oderwać od wizjera. – Tu ci zrobię taki pic, popatrz.
Eulalia zażądała dopuszczenia jej do kamery, spojrzała i roześmiała się.
– Sam jesteś tandeciarzem, mój drogi. Popatrz, Stryjku.
Stryjek obejrzał w wizjerze nieprawdopodobnej urody ujęcie ze słońcem patrzącym wprost w obiektyw zza wysokiego zbocza. Wyraził aprobatę, po czym zatroskał się o ekipę, że tak od rana biega bez jedzenia.
Ponieważ słońce schodziło coraz niżej, Marek zrobił jeszcze tylko jedno ujęcie – schroniska oświetlonego czerwonawym blaskiem – z tego samego miejsca, z którego filmował schronisko zimą.
– Będziesz miała na przenikanie. Chodźcie na jakiś obiad, bo żołądek przyrasta mi do krzyża.
Poszli.
W Samotni, w kącie pokoju z bufetem, siedział gbur.
Eulalia poznała go od razu, chociaż ubrany był inaczej niż wtedy. Charakterystycznego spojrzenia spode łba jednak nie zmienił. Manier też. Spojrzał na nią przelotnie, wstał ze swojego kąta, podał rękę Stryjkowi, ekipie skinął głową niedbale i wyszedł.
– Kto to jest? – spytała Eulalia od niechcenia, zamawiając jednocześnie kaszę gryczaną z sosem. – On tu gdzieś mieszka?
– Nie, to czysty przypadek, że go tak spotykacie. – Stryjek zadysponował schabowego z ziemniakami i ogórkiem. – Mieszka w Gdańsku czy może w Gdyni, w każdym razie w Trójmieście. Dosyć często tu przyjeżdża. Zimą na narty, a latem pochodzić. Nocuje w schroniskach, czasami u nas. Kiedyś był naszym ratownikiem.
– Człowiek z Trójmiasta? Ratownikiem?
– Dojeżdżał na dyżury, nawet dosyć regularnie. Miał poważny wypadek, coś tam było źle z kręgosłupem, wyleczyli go tak, że odzyskał sprawność, ale nie do tego stopnia, żeby chodzić z nami na akcje. Mógłby mieć dyżury, na przykład w Stacji Centralnej, odbierać zgłoszenia, ale powiedział, że nie ma ochoty być biurwą… przepraszam, panienką biurową. Nie lubi stwarzać pozorów, tak twierdzi.
– Straszny mruk.
– Nie, dlaczego? Sympatyczny człowiek.
– Może nie lubi telewizji?
– Chyba coś takiego, ale nie wiem dokładnie.
Eulalia dałaby sobie głowę uciąć, że doskonale wie, tylko mu dyskrecja nie pozwala omawiać przyjaciela z obcą babą, w dodatku dziennikarką, a z dziennikarzami nigdy nic nie wiadomo. Uszanowała Stryjkową delikatność uczuć. Przynajmniej na razie.
A jednak gbur zaczął ją denerwować. Następnego dnia wbrew sobie rozglądała się za nim od rana. W schronisku go nie widziała, wyszła więc na zewnątrz, teoretycznie sprawdzić warunki zdjęciowe – wymarzone, mówiąc nawiasem, bo nawet chmurki jak malowanie pokazały się na niebie – nie było go nigdzie. Załadowała kilka zapasowych kaset do torby, Rysio z westchnieniem ujął statyw, Marek kamerę i poszli robić te zdjęcia. Rozglądała się, kiedy szli brzegiem, kiedy Marek filmował jezioro, otoczenie – nic. Kamień w wodę. Marek sfilmował kamienie w wodzie – nic. Sportretował wycieczkę młodzieży idącą grzecznie z przewodnikiem – gbura ani śladu.