Литмир - Электронная Библиотека
A
A
*

Romek zamyka drzwi, Julia patrzy znacząco na zegarek.

– Już jesteśmy spóźnieni – mówi.

Zbiegają ze schodów, jak mogą najciszej, ale wprawne ucho pana Janka jest niezawodne. Drzwi od jego mieszkania się uchylają, jak zawsze, kiedy wchodzą lub schodzą.

– Słyszeliście państwo o tych złodziejach? – I nie czekając na odpowiedź, pan Jan już wychodzi na schody, już oparł się o poręcz. Musi się z nimi podzielić tą historią, i to natychmiast. – Do czego to, proszę państwa, dochodzi. Mój ojciec, świętej pamięci, mógł mieszkanie otwarte zostawić, wiadomo było, że nikomu do głowy nie przyjdzie zajrzeć. Tu pod czwórką. A teraz, co za czasy…

Julia patrzy wymownie na Romana, ale Roman jest bezsilny.

– Ukradli samochód, tu niedaleko… A rano właściciele wychodzą, samochód stoi, umyty, bak pełny, kartka w środku, na której stoi, że bardzo przepraszamy, to była sprawa życia i śmierci, dziękujemy za pożyczkę i w ramach rekompensaty zapraszamy do teatru Bagatela.

– No widzi pan, panie Janie? Świat nie jest taki zły – uśmiecha się Roman i zgrabnym ruchem omija pana Jana, ale pan Jan przytrzymuje go za łokieć.

– A nie! Na moje wychodzi! Bo, proszę pana… – Julia się nie liczy, jest kobietą, pan Jan mówi do Romana, to jest partner do rozmowy. – Oni poszli do tego teatru, wracają, a mieszkanie do cna wyczyszczone, proszę pana! To dawniej było nie do pomyślenia! Tak, tak, nie ma po co żyć na takim świecie, nie ma po co. Aż żal, że nie będzie żal umierać.

*

– Baśka, spóźnimy się! Czy ty musisz akurat teraz zajmować się tymi cholernymi kafelkami! Oni przychodzą dopiero w przyszłym tygodniu!

– Piotrek, chodź tutaj!

– Baśka!

– Jakie kafelki kupiłeś?

– Ja już ci tłumaczyłem, że to pomyłka… I zgodziłaś się, żeby nie wymieniać. Nie zaczynaj. Czekają na nas.

– Ale Piotruś, spójrz, co jest w drugim pudle!

– Po co tam zaglądasz? Im się nic nie stanie, stoją tak od tygodni i to ci nie przeszkadzało.

– Chciałam zobaczyć, czy nie mają gniazda między pudłami. Gołębie. – Basia patrzy na Piotra – Szkoda by było. Ale nie mają. Za to zobacz!

I Basia podnosi brązowy kafel, jej wymarzony złoty brąz, z ociupinkami czegoś jaśniejszego, błyszczącego, faktura drewna.

Piotr zdziwiony otwiera pudła i widzi same brązowe kafelki, na nich zadrukowana kartka. Bierze ją do ręki i czyta:

– Gratulujemy państwu znakomitego wyboru. Nasze produkty znane są na całym świecie, ich jakość jest najlepsza. Ostatnio uruchomiliśmy nową linie produkcyjna. – W tekście nie ma polskich liter i Piotr czyta tak, jak jest napisane, z coraz większym zdumieniem. – Schodzą z niej kafelki jak żywe. Jak słońce na Costa Brava tak niech te kafelki rozświetlają wasze życie. Do każdych dwudziestu metrów kwadratowych naszych wyrobów załączamy jedna paczkę sole brava gratis.

– I co teraz zrobimy? – Basia chce się zmartwić, żółte są takie ładne.

– Przestań – mówi Piotr – do jasnej cholery, przecież przy tobie można zwariować.

– To wariuj – mówi Basia zamiast się obrazić.

*

– A może byśmy nakryli na tarasie? – Róża patrzy na zachodzące słońce, taki piękny kwiecień, miesiąc początku, narodzin, poczęcia całego roku, no, wiosny.

– Jeszcze jest za zimno. – Sebastian staje za Różą, kładzie ręce na jej brzuchu, niedługo, za parę tygodni będzie czuć ruchy dziecka, ciekawe, jak to będzie, trzymać dwie niezależne osoby, jedną w środku, a drugą na wierzchu.

I pomyśleć, że gdyby przypadkiem na słupie nie zobaczył ogłoszenia o wyjazdach na tę Litwę? Było tak dwuznacznie sformułowane, że od razu skojarzył je z aborcją i z nagłym złym samopoczuciem Róży. Jakie to szczęście, że je zobaczył, a przecież mógł iść inną drogą albo jechać na rowerze… Zaraz, zaraz… To było inaczej…

Ktoś mu chyba powiedział o tych wyjazdach. Buba.

Buba mu na to zwróciła uwagę. To ciekawe, że czyjeś życie zależy od takich drobnych rzeczy, jak wybór drogi, i od tego, kogo się na tej drodze spotka.

– Masz dzisiaj motylki w brzuchu? – pyta Sebastian.

There are some butterflies in my stomach, przypomina sobie Julia. To niepokój po angielsku, a po niemiecku mieć w brzuchu motyle to być zakochanym. A jakby tak ze wszystkich języków na świecie wybrać tylko to, co jest o rzeczach dobrych, pogodnych, ciepłych i połączyć to w jeden światowy język, który nie znałby takich słów jak fałsz, wojna, przemoc, gwałt, niepokój, nienawiść itd.?

Roman z Julią patrzą na Różę i Sebastiana. Teraz dopiero widać, jaka Róża jest piękna. Piękna kobieta, dziwne, że tego wcześniej nie zauważyli.

– Halo – mówi cicho Julia. Róża odwraca się i uśmiecha.

– Chciałam na tarasie, ale Sebek mówi, że będzie nam zimno.

– Masz, to dla dziecka. – Julia podaje Róży pudełeczko, leży w nim kryształowa kulka o szlachetnym szlifie, miliony tęcz są w tym pudełku, niech Róża to powiesi, będzie tak pięknie jak u Buby.

Julia przysiada się do Róży.

– Mogę dotknąć?

Brzuch jest maleńki, gdyby to był brzuch Basi, nikt by nie zauważył, ale Róża nie ma już dziury zamiast brzucha, brzuch wypiął się, powiększył, zaledwie odrobinkę, lecz się powiększył. Ale wiadomo, dotknięcie brzucha ciężarnej przynosi szczęście.

– Jasne. – Róża odsłania z dumą brzuch, prawie płaski.

Dla Róży najgorsze na razie jest to chodzenie do łazienki, bez przerwy, zupełnie jakby nie miała żadnego zbiorniczka.

Buba stoi i patrzy na maleńkie tęcze, które rozsypały się po pokoju, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca i znikły. Tęcza jest ważna, najważniejsza.

– Ale czad! – Basia stanęła w drzwiach. – Czyj to pomysł?

– Po tęczach grasują anioły – uśmiecha się Buba – baraszkują sobie po nich.

– Będziesz nas przekonywać, że anioły istnieją naprawdę?

Buba wzrusza ramionami. Nie jest wymalowana. Jej cera jest przezroczysta.

– Często widzę anioły. Są różne, cherubiny, serafiny.

Może niedługo zobaczę wszystkie. Tylko sześć przypadków wyleczenia na ileś miliardów, nie zapominajcie…

– Buba, przestań – prosi Julia. – Od razu miliardów!

Przecież nie bierze się pod uwagę całej populacji, tylko populację chorych, i to tylko na tego piekielnego raka nerki!

– Tam gdzie jest sześć, jest siedem i osiem, i dziewięć.

Jest nieskończona ilość. Buba, przecież ty sama mówiłaś, że milion zaczyna się od jednego!

Zapada milczenie.

– Szkoda, że Krzyśka nie ma – mówi Róża, żeby je przerwać.

– A propos Krzyśka, nie powiedziałem wam, że przyszła umowa z jego firmy. – Piotrek kładzie rękę na ramieniu Basi. – Wiecie, ile zarobiliśmy na tej jego kampanii reklamowej?

Tylko Baśka nie chce się przyznać, że to ona…

Basia strzepuje ze swojego ramienia dłoń męża. Nie wie, po co on udaje, już się z tym przecież pogodziła. Nie dość, że ją sfotografował bez jej wiedzy, to jeszcze zdjęcia dał Krzyśkowi. Ale widać do czegoś mu to jest potrzebne, może się wstydzi, że za jej plecami? Nie będzie się obrażać. Zwłaszcza że nie tylko będą sobie mogli pozwolić na remont, ale wpłacą pierwszą ratę na samochód.

Piotr nie wie, dlaczego Basia ukrywa, że to ona dała swoje zdjęcia Krzyśkowi. Ale takie drobiazgi nie mają znaczenia. Zawsze był dumny z tego zdjęcia.

– Wiesz, Piotrek, bycie z kobietą polega na ciągłym pamiętaniu, że ona inaczej cię rozumie, niż ty myślisz, że rozumie. – Sebek wnosi na stół potrawę w wazie. Leczo, które zrobił pod dyktando Róży. Jest bardzo dumny. Po raz pierwszy gotował coś ostrego. Matka nie jada ostrych dań.

*

Na rynku Zenek siedzi obok młodego narkomana. Sam przestał brać i trzymał się już… ile to już? Dwa tygodnie i dziewięć godzin. Owszem, na początku było ciężko, pierwsze godziny trwały lata, ale teraz już zmniejszyły się do rozmiaru sześćdziesięciu minut. Zenek podaje młodemu strzykawkę.

46
{"b":"100428","o":1}