– Dokąd dokładnie, nie wiem. A po co… zaraz. A…! Po zeznania zgwałconej Hani.
– I do czego komu ta Hania? Sprawa jest jasna, gdzie sens tę dziewczynę przyduszać, co ona może powiedzieć nowego?!
– Nikt jej nie przydusza, ona sama chciała…
Grażynka nie tyle się uspokoiła, ile raczej oklapła. Bez wielkiego ognia, ale za to z rozgoryczeniem, rozpoczęła przemówienie na temat głupoty dziewczyn, po czym nagle przeskoczyła na głupotę starszych pań. Niepewna, kogo ma na myśli, mnie czy Weronikę, nie słuchałam dokładnie, o sobie wiedziałam, co sądzić i bez opinii Grażynki, a Weronika już mi nosem wychodziła, wolałam się zająć czymś innym. Mianowicie zeznaniami Ksawusia.
Przesłuchiwali tego koronnego świadka zupełnie idiotycznie. Siedział, słyszał, chował się, ofiara i zbrodniarz przyszli, bzdet i szkliwo. Co z kolacją Weroniki? Zjadła ją przecież, to ile czasu on się tam chował? Czy może kolację zeżarł Patryk? Do spółki z kotem? Gospodarstwem domowym się zajął, do garnków przekładał…?
Nie grało mi to wszystko w czasie, bo gdzież miejsce dla Antosia? Chyba że kotłowali się tam równocześnie, Antoś robił bałagan, a Ksawuś szukał brakteatu. I co, w tak licznej asyście Patryk walił ciocię tasakiem po głowie? I kiedyż to Ksawuś wizytował łazienkę i macał papier toaletowy, po zbrodni czy przed? Harmonogram ich poczynań należałoby sporządzić wedle tych wszystkich zeznań!
Grażynka uporczywie i wciąż niemrawo wyrzucała z siebie stres. Zorientowałam się nagle, że ciężar doznań przerzuciła z Patryka na swoją ciotkę i zaczęła się skarżyć na nią. Całą tę aferę musi przed nią ukrywać, bo dociekliwymi pytaniami i dobrymi radami zatrułaby jej życie do reszty, musi udawać doskonałe samopoczucie i szampański humor, żeby nie nasuwać jej żadnych podejrzeń, a dodatkowe nieszczęście w tym, że właśnie teraz Grażynka coś tam dla niej robi i widuje ją codziennie. Nie może się od niej odseparować i nawet nie chce, ostatnia osoba z rodziny, która jej została, więcej nie ma nikogo, ogólnie biorąc to jest świetna facetka, ale męcząca. I nie potrafi, albo może nie chce, zrozumieć, że uczucia baby do chłopa i chłopa do baby istnieją na całym świecie, ludzka rzecz, dla niej nie do pojęcia, na co komu facet, kto by się przejmował, takie zbakierowanie umysłowe. Grażynka histeryzuje, ciotka się z niej natrząsa, a Grażynka akurat jest mało odporna na rozmaite ironie i drwiny. Więc niech ja sobie nie myślę, pokazuje mi tu różne sztuki nie tylko przez Patryka, także przez ciotkę, która pozbawia ją każdej odrobiny równowagi, z takim wysiłkiem odzyskiwanej!
Zaczęłam słuchać nieco uważniej, bo bardzo mi ta ciotka przypominała jedną moją przyjaciółkę, równie impregnowaną sercowo, z tym że przyjaciółka człowiekowi nawet dobrze robiła, przywracała poczucie proporcji. Zdaje się, że ciotka niekoniecznie. Nic na to nie mogłam poradzić, wolałam zatem wrócić do tematów zbrodniczych.
Po jaką cholerę, tak naprawdę, oni polecieli do pustego domu Baranka, czy jak mu tam…?
Po jaką cholerę, tak naprawdę, Patryk wynosił numizmaty, które i tak miały do niego należeć?
Po jaką cholerę, tak naprawdę, z takim wściekłym uporem szukał Kuby, jedynego świadka jego zbrodni? Chciał go zabić? To dlaczego nie zabił, tylko podsunął glinom na lśniącej patelni…?
Grażynka wyrzuciła z siebie duszne turbulencje i zamilkła, doszczętnie wyczerpana. Nie wlewałam w nią żadnych wzmacniających napojów, bo przyjechała wszak po samochód, którym zamierzała odjechać, chociaż, szczerze mówiąc, mignęła mi myśl, że ten samochód jeszcze trochę poparkuje przed moim domem. Zaniepokoiłam się zbyt długą nieobecnością Janusza, bo, na węch sądząc, kurczak w piecyku już dochodził. Na stole ciągle leżał numizmatyczny chłam po Fiałkowskim i nadal nie wiedziałam, co z nim zrobić. Stan oczekiwania, w jakim się znalazłam, bardzo szybko stawał się nie do zniesienia.
Na szczęście Janusz wrócił, zanim zdążyłam cokolwiek głupiego wymyślić.
Powęszył od progu.
– O…! – powiedział z żywą nadzieją i od razu dodał: – Mam faksy.
Zerwałam się z fotela już na dźwięk klucza w drzwiach.
– Przynieś trzecie krzesło do kuchni – zarządziłam. – Stół zostanie, jak jest, nie będziemy jedli na zabytkowych walorach.
– Ja nie będę jadła – oznajmiła niemrawo Grażynka.
– Nie, to nie, nikt cię nie zmusza. Możesz posiedzieć i popatrzeć.
Wiedziałam, co mówię. Już po paru chwilach patrzenia, w smudze woni pieczonego drobiu, w Grażynce odezwał się zdrowy instynkt. Złamało ją.
– Może ten taki mały kawałeczek…
Niewiele zostało z kurczaka, pierwotnie całkiem okazałego, kiedy wreszcie przystąpiliśmy do deseru w postaci zeznań panienek z Bolesławca. Janusz z góry uprzedził, że zgwałcona Hania jest mało ważna, bo głupot naględziła straszliwych, ale przy okazji udało jej się wrobić rywalkę. Dotychczasowe łgarstwa Marlenki biły pod niebiosa, teraz z wielką niechęcią i pod silnym przymusem zaczęła je prostować.
No dobrze, możliwe, że z tą zmarnowaną Alką nie cały wieczór przesiedziały w domu, możliwe, że wyszły trochę na świeże powietrze. Czy ona musi tak wszystko pamiętać? Zdenerwowana była i coś tam mogło jej się pomieszać. Możliwe, że ją ta głupia strzyga, Zawadzka, widziała, a jęzor ma taki, że do księżyca sięgnie, może jej kto wreszcie kiedyś przydepnie. No dobrze, możliwe, że jej trochę w ucho wpadło, jak się Kuba z Antosiem umawiał, ale nie słuchała i nie zwracała uwagi, to jej mogło z głowy wylecieć, nie?
No jak to, dokąd poszła, a dokąd miała iść, jak nie tam, gdzie i Wiesiek miał się pokazać! O żelastwach nieboszczki Fiałkowskiej słyszała, no i co z tego? Niewyraźnie słyszała i niedokładnie, swoje interesy oni załatwiają między sobą, ona się nie wtrąca, ale co jej szkodziło, tak na wszelki wypadek, polecieć tam i popatrzeć?
O której…? A czy ona wie, o której, nie zegarek miała w głowie. No, po ósmej na pewno, możliwe, że blisko dziewiątej, możliwe, że i przed, i po. Jak długo tam siedziała? Wcale nie siedziała, pospacerowała sobie, tak różnie, trochę od frontu, trochę od tyłu…
Co widziała? A co mogła widzieć w tych ciemnościach! O, rzeczywiście, pół godziny po zachodzie, nie pół, tylko najmarniej godzinę albo i półtorej, a to już ciemno prawie całkiem. E tam, latarnie, tyle świecą co kot napłakał… To po co tam chodziła i patrzyła? No, bo miała nadzieję, że Wieśka zobaczy. Wcale nie kręci, mówi, jak było…
Z szalonym oporem i pod wpływem przypomnienia, że za fałszywe zeznania i tak dalej, Marlenka wydusiła wreszcie z siebie, że owszem, coś widziała. Od tyłu. Człowiek jakiś wyszedł z domu Fiałkowskich… Nie, wchodzącego nie widziała, to potem dopiero… Wracającej do domu Weroniki też nie widziała, wie, że podobno wróciła po ósmej, ale nie widziała i już. Możliwe, że przyszła tam później, a możliwe, że Weronika wróciła od tyłu, jak ona spacerowała od frontu. Widziała, jak człowiek wyszedł, niósł coś, śpieszył się, poleciał do domu tego Baranka, czy jak mu tam, a potem wrócił do Fiałkowskich, no i owszem, wtedy widziała, że wszedł. A tuż przedtem widziała, że przylazł drugi, też wszedł, zaraz potem wyleciał pierwszy i znów coś niósł, a drugi wyleciał za nim i obaj polecieli do Baranka, czy jak mu tam. Nawet poszła kawałek za nimi, ale bała się, że Wieśka przeoczy, więc wróciła, bo co ją ci inni obchodzili.
O nie, nie pchała się tam, wcale nie chciała nikomu włazić w oczy. Dlaczego? Bo nie i już! No dobrze, powie, bo Wiesiek nie lubi, jak się tak za nim łazi, to co się miała narażać, wolała, żeby jej nikt nie widział.
I co tam było w domu Baranka, czy jak mu tam, nie ma pojęcia. Słyszeć owszem, słyszała, jakieś huki, brzęki, hurgoty, trzaski… Zadyma. Ale krzyków nie było słychać, nie na gębę się przekomarzali, tylko chyba odręcznie. Nie, kto to był, ci dwaj, przysięgać nie będzie, w ciemnościach i tak trochę z daleka naprawdę źle widać, zgadywać może, proszę bardzo, nawet dosyć łatwo jej przyjdzie… Bo co? Bo ma oczy w głowie i co widzi, to widzi. Kuba po mordzie dostał.