– Poza tym, czekaj, ja z tego zdenerwowania już chyba nawet zaczynam myśleć. Henio Heniem, ale przecież po jego śmierci tam rządziła Weronika. Gdzie ona je trzymała?
– Też nie wiesz?
– Skąd? Interesowałam się znaczkami, monety mnie nie obchodziły.
– Bardzo źle – zaopiniowałam z naganą. – Powinnaś być bardziej wścibska. Weronika mogła trzymać je wszędzie, starannie ukryte, skoro w gabinecie ci w oczy nie wpadły, i biedny złoczyńca, chcąc nie chcąc, musiał tak latać po całym domu. Znalazł je, to pewne, jedna mu upadła, z czego wynika, że bardzo się śpieszył. Później całość znalazła się w tym opuszczonym domu, gdzie wpadłam w pajęczyny, trzy pary butów również tam były, z tym że kolejność uległa odmianie, pierwsze owszem, pozostały pierwszymi, natomiast drugie dwie pary przemieszały się ze sobą. I znów z tego wynika, że dwóch ludzi się spotkało, a jeden znikł z horyzontu, mogli go w ogóle na oczy nie widzieć.
– Ale tych dwóch ludzi… – zaczęła Grażynka niepewnie.
Wpadłam jej w słowa.
– …trzeba znaleźć. Zgadza się. Tyle że na razie nie wiadomo, kto to jest.
Bez zapału Grażynka zjadła ostatniego pieroga. Widać było, jak rozpaczliwie i w przygnębieniu usiłuje myśleć, spychając uczucia na samo dno duszy. Mogłabym głowę na pniu położyć, że ten cały Patryk, dotychczas wątpliwy, teraz nagle stał się najważniejszy na świecie i za wszelką cenę należało go ratować, a już w żadnym razie nie opuścić w nieszczęściu. Sama bym go chętnie uniewinniła, ale przez swoją idiotyczną klamerkę od paska wychodził na prowadzenie bezapelacyjnie. Gliny o klamerce jeszcze nie wiedziały, Grażynka zaś, najwyraźniej w świecie, w całym swoim jestestwie toczyła ciężką walkę, puścić zbrodnię bez kary czy rzucić jego i siebie pod gąsienice sprawiedliwości. Byłam pewna, że weźmie z nim ślub w więzieniu. Miałam temu zapobiec czy przeciwnie, dopomóc w wariactwie?
– Śladów z pustego domu jeszcze dokładnie nie zbadali – uzupełniłam. – Wiedzą o Wiesiu i jego dobrej mamusi, sama im o nich powiedziałam, ale Wiesio bruździ, bo gwałcił w tym czasie głupią Hanię. Może Hania lekceważąco potraktowała godziny i Wiesio zdążył później? Już go pewno przesłuchali albo właśnie przesłuchują, ale rezultatów nie poznam wcześniej niż jutro. I to, jak sądzę, dopiero w Warszawie. Wyjeżdżamy rano, spakuj się dzisiaj.
Grażynka zawahała się.
– Ja… Wiesz… Ja chyba…
– Nie, nie zostaniesz tutaj – przerwałam jej bezlitośnie, doskonale wiedząc, co zamierzała powiedzieć. – Patryk również pojedzie do Warszawy, a jeśli go przymkną, i tak nie będziesz miała do niego dostępu. I więcej się dowiesz tam, chociażby ode mnie, niż tu od miejscowego społeczeństwa. Jeśli się nie pokaże przed naszym wyjazdem, możesz mu zostawić wiadomość w recepcji. I tyle. Nic więcej.
Recepcja jakoś ją pocieszyła. Pomyślałam, że podsłuchaną pogawędkę dwóch panienek należałoby przekazać glinom, czego w ferworze dociekań prywatnych nie zdążyłam zrobić, ale moja aktywność nieco sklęsła i nie chciało mi się już dokonywać skomplikowanych zabiegów. Na tego tam jakiegoś brata narzeczonej powinni trafić sami, a jeśli nie, mogę im dosłać relację z Warszawy, nawet lepiej, bo dokładniejszą, przepisaną z notatek Grażynki. Moje osobiste chody działały w obie strony.
Patryk się już nie pojawił. Ciężko zgnębioną Grażynkę puściłam nazajutrz przodem, w obawie, że gdzieś się zbuntuje i zawróci do Bolesławca. Wolałam mieć ją na oku…
* * *
Na mojej sekretarce jakaś osoba niecierpliwie poszukiwała Grażynki. Przez ostatnie cztery dni nagrała się trzy razy, gwałtownie żądając informacji o niej, nie podając przy tym ani numeru telefonu, ani nazwiska, ani czasu nagrywania, i nie miałam pojęcia, jakiego terminu dotyczy groźba, że zadzwoni jeszcze dzisiaj wieczorem. Nie była ostatnia, po niej nagrali się inni, więc możliwe, że dzisiejszy wieczór minął wczoraj. Raz podała tylko imię, Seweryna, z czego nic mi nie przyszło, bo żadnej Seweryny, poza Szmaglewską, nie znałam, a z całą pewnością Szmaglewska nie znała Grażynki. Wspomnienie listu, którym czkałam w sobie nieregularnie, ale za to dotkliwie, kazało mi uszanować niecierpliwość osoby, zaczęłam dzwonić do Grażynki natychmiast, ale wszystkie jej telefony były zajęte. Mało brakowało, a wysłałabym do niej faks.
Nagrał się także facet ze sklepu, który również nie podał nazwiska, przedstawiając się rozsądnie jako ten, który szukał dla mnie bloczka bułgarskiego numer sto pięć, dzięki czemu przypomniałam go sobie doskonale. Podał natomiast numer telefonu, uprzedzając, że bywa w domu tylko późnym wieczorem albo wcześnie rano, nie próbowałam zatem porozumieć się z nim od razu. Resztę zlekceważyłam, była nieważna.
Pamiętna własnych postanowień, wetknęłam do garnka kurczaka nabytego w sklepie naprzeciwko mojego domu, wstawiłam do piecyka ryż i przygotowania do uroczystego przyjęcia uznałam za zakończone. Po namyśle zrobiłam jeszcze sałatkę z krewetek ze szparagami i cytryną, te produkty bowiem miałam w lodówce i nie musiałam nigdzie po nie latać, oraz postawiłam na gazie trzy jajka do ugotowania na twardo. Prawdę mówiąc, dokonałam tych wszystkich kuchennych czynów mniej w ramach ekspiacji, a bardziej dlatego, że zniecierpliwienie przeszkadzało mi w pracy umysłowej i przynajmniej ręce musiałam czymś zająć. Czekałam na informacje.
Informacje przybyły w chwili idealnie wybranej, kurczak i ryż były gotowe, jajka nie pękły, znalazłam nawet świece i w pewnym stopniu przygotowałam do posiłku stół w kuchni. W pokoju stołu nie miałam, ominęła mnie zatem rozterka, gdzie to uroczyste przyjęcie urządzać. Miały, te informacje, postać bardzo przystojnego faceta w odpowiednim dla mnie wieku, o wyjątkowo rozwiniętych zdolnościach przewidywania. Nie zjadł niczego na mieście, przeczuwał pożywienie z mojej ręki, co już było chyba rodzajem jasnowidzenia, wydarzenie bowiem stanowiło ewenement. Posiłki z mojej ręki przytrafiały się rzadko i nie należało na nie zbytnio liczyć.
– Cholera, mogłam tego kurczaka upiec! – pożałowałam z rozpędu. – Trafiłeś bezbłędnie! Ale ryż wymaga sosu, więc nie ma co się rozczulać, otwórz wino, a ja przeczekam…
Zamknął mi gębę ognistym powitaniem, widocznie w oddaleniu nabierałam zalet, po czym zainteresował się, co zamierzam przeczekiwać. Wyznałam, że jedzenie.
– Ale wiesz już coś więcej? – upewniłam się pośpiesznie.
– Wiem i wszystko ci powiem, bo jakoś mi ta sprawa niewyraźnie śmierdzi. Obawiam się, że nie będziesz zadowolona. Naprawdę chcesz poczekać, aż zjemy?
– Wcale nie chcę, ale może powinnam. Całkiem nieźle te potrawy mi wyszły, a gadając, mógłbyś nie docenić. Postanowiłam zmienić proporcje swojego charakteru, więcej zalet, mniej wad, a mój duszony kurczak zalicza się bezwzględnie do zalet.
Postawił na stole otwartą butelkę i przyjrzał mi się jakoś dziwnie.
– Ty rzeczywiście jesteś przekonana, że ja cię kocham przez duszonego kurczaka?
Zreflektowałam się. Gdyby miał mnie kochać przez kurczaki oraz inne elementy spożywcze, dawno by uciekł na drugi koniec świata. Nie trafiałam mu do serca drogą przewodu pokarmowego, to pewne, to, co robiłam, było dobre, owszem, tyle że przytrafiało się niezmiernie rzadko i fanaberyjnie. Nie kuchnia stanowiła sedno mojego życia.
– No nie… Musiałbyś być chyba derwiszem albo eremitą, spragnionym czasem odmiany po korzonkach… Ale jeśli już coś robię, niech to będzie zjedzone i docenione! Nie zatrute gadaniem!
– Wręcz dziwnie się czuję i lęgną się we mnie niepokojące podejrzenia – oznajmił, siadając nad sałatką. – Będziemy pili czerwone wino do krewetek?
– Nie wygłupiaj się. Do kurczaka! Wyszedł na pikantnie, więc pasuje. Ale z tego, co mówisz, wynika mi, że po dokładnej relacji mogę stracić apetyt, więc słusznie postanowiłam wstrzymać się z pytaniami. Po jedzeniu pokażę ci materiał śledczy na piśmie…
Pomiędzy tymi wszystkimi zabiegami kulinarnymi zdążyłam przenieść z laptopa na komputer rozszyfrowane notatki Grażynki i uporządkować podsłuchaną rozmowę mściwych panienek. Nie musiałam w końcu wpatrywać się bez przerwy w żaden garnek, a do zajęć prostych pchały mnie wzbierające emocje. Urządziłam nieszczęsną Grażynkę rewelacyjnie, martwiłam się o nią i czułam się zobowiązana całą kretyńską gmatwaninę jakoś rozwikłać.